„Superman” nie taki super. Recenzja filmu
James Gunn świetnie odnajduje się w kinie superbohaterskim. Czuje je, sprawnie balansując na granicy kiczu i rubasznej komedii, a z campową estetyką jest za pan brat od początku swej kariery. Chciałoby się powiedzieć, że jego nazwisko to gwarancja jakości. I tak też zresztą uważałem. Do wczoraj.
W finale filmu bohater wchodzi na pełnej z moralizatorskim przekazem, dowodząc, że pochodzenie nie ma znaczenia, nawet jeśli przybyłeś z Marsa czy Kryptonu. Każdym targają uczucia, każdy posiada jakieś wady, każdy jest człowiekiem. Również superczłowiek. Problem w tym, że nowe wcielenie najsłynniejszego herosa DC wcale nie wypada tak super.
Wszystko ma swoje priorytety
Z Supermana (David Corenswet) w wersji Gunna żaden tam nieopierzony młokos, bo już kilka lat walczy z występkiem. Udało się mu zatrzymać wojenną machinę, nie dopuszczając do rozlewu krwi. Jakieś osiągnięcia na koncie posiada, wydaje się więc świadomy własnej mocy i potencjału, ale… każda scena filmu temu przeczy.
Obraz otwiera sekwencja, w której pokiereszowany bohater zalicza ostrą glebę na dalekiej Antarktydzie. Właśnie po raz pierwszy w swojej karierze przegrał starcie z wrogiem. A później przegrywa kilka kolejnych, zbiera łomot za łomotem, choć po każdym upadku podnosi się i wraca na arenę, by podjąć następną próbę. W końcu trafia do pierdla w kieszonkowym wymiarze, gdzie osłabiony kryptonitem nie ma sił nawet podrapać się po tyłku. Lex Luthor (Nicholas Hoult), główny antagonista, przez cały czas ogrywa go jak małego Kazia.
Wydaje się też, że bohater ma dziwnie ustawione priorytety. Gdy po centrum Metropolis spaceruje monstrum o rozmiarach Godzilli, które robiąc kilka kroków, jest w stanie zdemolować pół miasta, nasz przystojniak traci czas na ratowanie wiewiórek i zastanawianie się, jak obezwładnić potwora bez krzywdzenia go. W trakcie tego nierównego starcia niemal całą robotę odwalają za niego Mister Terrific (Edi Gathegi), Hawkgirl (Isabela Merced) i Zielona Latarnia (Nathan Fillion, swoją drogą, za grzywkę à la Gracjan Roztocki powinien zaskarżyć twórców). Zresztą rzeczone trio ratuje cztery litery Supkowi również w innych sytuacjach. Jak na mój gust, dzieje się to zbyt często, bo pokazuje, jak nieporadny i pogubiony okazuje się Kal-El. Gość przed wydarzeniami przedstawionymi w filmie ponoć jeszcze nigdy nie przegrał.
Nic śmiesznego
Jego kolejnym pomocnikiem jest Krypto, czyli pies należący do Supergirl, którym chwilowo Clark się opiekuje. Obecność latającego czworonoga w czerwonej pelerynce wydaje się absurdalna, ale nie takie rzeczy w uniwersach superbohaterskich widzieliśmy. Gorzej, że Krypto irytuje, choć był postacią z największym potencjałem komicznym. Zakładam, że miał się stać odpowiednikiem Baby Groota ze „Strażników Galaktyki” – milusim stworzeniem, bardziej przeszkadzającym niż pomocnym, lecz roztapiającym każde serce. No niestety ta komputerowo wygenerowana psina mojego nawet nie podgrzała.
Zabrakło mi w „Supermanie” tego campowego i podawanego w odpowiednich proporcjach humoru, który jest wizytówką Gunna. Może na jednej czy dwóch scenach kąciki ust lekko zadrgały, lecz po reżyserze „Peacemakera”, wspomnianej trylogii „Strażników Galaktyki” i „Legionu samobójców” (tego drugiego, udanego!) serio spodziewałem się czegoś lepszego. Znajdzie się tu też sporo idiotyzmów z gatunku „tak głupie, że aż śmieszne”, ale w moim przypadku tym razem nie zadziałały. Widzimy np. farmy trolli w postaci walących w klawiatury małp, które oczerniały Supka, urzędując w kieszonkowym wymiarze. Albo stereotypową szczebiocącą wściekle blondynkę, strzelającą selfie przy absolutnie każdej okazji, czy też liczne sceny potyczek, w jakich Luthor wydaje komendy kolejnych ciosów, bo sterowany przez niego podwładny jest zbyt głupi, by przejąć inicjatywę. Zabawne? No tak średnio.

Aktorsko błyszczy
A skoro już został wywołany do tablicy… W ostatnich latach sporo narzekałem na karykaturalnych superłotrów. I choć fizjonomia Houlta nie do końca mi siedziała w kontekście Leksa Luthora, aktor wiarygodnie wykreował postać zafiksowaną na jednym celu oraz dysponującą nieograniczonymi środkami, by go zrealizować. Jego bohater nie jest przerysowany, ba, nie obraziłbym się, gdyby Brytyjczyk jeszcze bardziej grał ekspresją i wybuchowością. Uważam też, że scenarzysta poskąpił mu kilku linii dialogowych, bo nadal nie wiem, dlaczego Luthor właściwie uwziął się na Supermana i co go w nim tak wkurzało. Poza oczywistą zazdrością i nienawiścią do tego, co inne. Sam Hoult natomiast dał z siebie dużo, bym uwierzył w punkt widzenia antagonisty.
Zaskoczyła mnie też główna persona widowiska, bo Corenswet wydawał się największą niewiadomą filmu, a stał się jego najmocniejszą stroną. Pomijając scenariusz, który tłucze go i obija na każdym kroku, występ aktora uważam za najbardziej przekonujący ze wszystkich, a w zasadzie nie ma tu słabo zagranych postaci. Ponadto Corenswet fantastycznie odnalazł się w roli zarówno Supermana, jak i Clarka Kenta, w przerwach od ratowania świata piszącego artykuły do Daily Planet i randkującego z Lois Lane. Zresztą ta ostatnia również świetnie wypadła. W interpretacji Rachel Brosnahan to dziewczyna z pazurem, a nie efektowny element tła czy dama w opałach. Kiedy trzeba, sama przejmuje inicjatywę i rusza z pomocą.

Dobry chłopak był i mało pił
Padło tu sporo zarzutów, niemniej nie odmówię Gunnowi włożonego w projekt serca. To kolejny film zrobiony w niepodrabialnym stylu, choć tym razem nieco utemperowanym. Nie na klęczkach w obliczu materiału źródłowego, ale z miłością do danego uniwersum i zamieszkujących je postaci. Trzeba też oddać, że to całkiem sprawnie nakręcone widowisko, które przyjemnie się śledzi. W przeciwieństwie do ostatnich obrazów Marvela kolory nie są przygaszone, tylko nasycone i żywe, a na CGI wreszcie da się patrzeć bez krzywienia.
Największą bolączką filmu okazuje się jego scenariusz, trochę za bardzo skupiający się na ukazaniu Kal-Ela jako zwykłego człowieka, choć przecież z nazwy powinien być to bohater niezwykły. Twórcy odarli go z mocy, w efekcie kompletnie nie czuć, że to najpotężniejszy koleś na Ziemi. Superman Gunna jest przeciwieństwem Supka Zacka Snydera. Miast Człowieka ze Stali dostaliśmy gościa z krwi i kości, bohatera o gołębim sercu. To nie Henry Cavill z wiecznie marsową miną, lecz uśmiechnięty kolega z sąsiedztwa, co próbuje czynić dobro. Prawie jak niedźwiadek z serduszkiem na klacie z „Troskliwych misiów”.
Ocena
Ocena
Jak na mój gust, to film trochę ugrzeczniony i zachowawczy, ale jeśli do dziś odczuwasz niestrawność po wymysłach Zacka Snydera, nowa interpretacja Jamesa Gunna może być niezłym panaceum – to efektowne widowisko, które aktorsko błyszczy. Zabrakło mi ciętego dowcipu, z jakiego słynie reżyser, oraz, cóż, dobrego scenariusza.
Czytaj dalej
Filozof i dziennikarz z wykształcenia, nietzscheanista z powołania, kinoman i nałogowy gracz z wyboru. Na pokładzie okrętu zwanego CDA od 2003 roku. Przygodę z wirtualnym światem zaczynałem w czasach ZX Spectrum, gdy gry wczytywało się z kaset magnetofonowych, a pisanie prostych programów w Basicu było najlepszą receptą na deszczowe popołudnie. Dziś młócę na wszystkim, co wpadnie pod rękę (przeprosiłem się nawet z Nintendo), choć mając wybór, zawsze postawię na peceta.