„Jurassic World: Odrodzenie” – recenzja filmu. Nie odrodzenie, tylko kolejne odmóżdżenie
Czwarta odsłona „Jurassic World” niestety nie tchnęła nowego życia w prehistoryczną sagę, która nie chce wymrzeć. Zamiast tytułowego odrodzenia otrzymaliśmy więcej mezozoicznego odmóżdżenia rodem z „Upadłego królestwa” i „Dominionu”.
Zapoczątkowana w 2015 roku seria „Jurassic World” zapowiadała się jako zasłużony powrót zapomnianej marki, ale ostatecznie – dla wielu widzów – skończyła jako niezamierzona parodia filmów Stevena Spielberga i książek Michaela Crichtona. Mimo że obrazy Colina Trevorrowa i Juana Antonio Bayony próbowały wykorzystywać nowe dla serii motywy, to pomysły te ginęły w kiepskich fabułach, pełnych płaskich postaci i odtwórczych scen akcji.
Ba, debiutującemu trzy lata temu „Dominionowi” nie pomógł nawet powrót Alana Granta, Ellie Sattler i charyzmatycznego Iana Malcolma (granych przez Sama Neilla, Laurę Dern oraz Jeffa Goldbluma), a odbiór tego filmu był na tyle słaby, że część fanów obawiała się, iż dinozaury znowu czeka „wymarcie” na długie lata. Universal podjął jednak decyzję o nakręceniu czwartej odsłony „Jurassic World”, a za kamerą stanął reżyser „Godzilli” i „Łotra 1” – Gareth Edwards. Nadzieje miłośników cyklu rozbudził ponadto angaż Davida Koeppa, który w latach 90. odpowiadał przecież za scenariusze do dwóch pierwszych wcieleń „Parku Jurajskiego”.

Hej, Siri, wygeneruj „Park Jurajski 7”
Osobiście spodziewałem się po „Odrodzeniu” absolutnego chłamu i... pozytywnie się rozczarowałem. Edwards poradził sobie z trzymającym w napięciu scenami z dinozaurami, widać, że inspirował się nie tylko pierwowzorem z 1993 roku, lecz także „Szczękami” Spielberga oraz „King Kongiem” Petera Jacksona. Niestety im dalej w las, tym bardziej wychodzą na wierzch prostota i głupota poskładanej z klisz historii oraz do bólu papierowi bohaterowie. Niemniej potrafiłem przymknąć na to oko i czerpać umiarkowaną przyjemność z seansu, czego nie mogłem powiedzieć o dwóch poprzednich częściach JW.
Pamiętacie kulę ziemską opanowaną przez prehistoryczne gady w „Dominionie”? Ślad po tym pomyśle niemal zaginął – tak, twórcy „Odrodzenia” z jakiegoś powodu zrezygnowali z rozwiązania, które mogło uchronić jurajską serię przed zjadaniem własnego ogona. Zamiast tego dostaliśmy dinozaury wymierające z powodu niekorzystnego klimatu, a jedynym miejscem o sprzyjających dla nich warunkach jest teraz strefa równikowa. To właśnie tam znajduje się Wyspa Świętego Huberta, gdzie przed laty InGen prowadził tajną placówkę badawczą tworzącą mutanty.

Otrzymujemy zatem niemal tę samą historię co w „Zaginionym Świecie”: grupa najemników wybiera się na wspomnianą wyspę, by pozyskać próbki krwi trzech gatunków mezozoicznych zwierząt potrzebne do rozwoju badań nad lekiem na choroby serca. I o ile w „dwójce” podobną wyprawę okraszono także osobistymi motywacjami Malcolma, o tyle tutaj chodzi prawie wyłącznie o pieniądze. Koepp nie mógł tym razem bazować na gotowych, świetnych koncepcjach z książkowych pierwowzorów i postawił na to, co widzieliśmy już w poprzednich filmach. Z tego względu zdecydowanie bardziej adekwatnym tytułem dla obrazu Edwardsa byłoby nie „Jurassic World: Odrodzenie”, lecz „Jurassic World: Remiks”.
Prehistoryczna bestia kontra ponton z Decathlonu
Do plusów należy za to zaliczyć obsadę – Scarlett Johansson, Mahershala Ali i Jonathan Bailey dwoją się i troją, by wyciągnąć jak najwięcej z prostego jak budowa cepa tekstu Koeppa. Między aktorami czuć wyraźną chemię, którą trudno było odnaleźć w przypadku Chrisa Pratta i Bryce Dallas Howard (wcielających się Owena i Claire).
Gorzej wypada natomiast drugi wątek – oprócz najemników zatrudnionych przez korporację medyczną na wyspie ląduje przypadkowa rodzina rozbitków, co budzi oczywiste skojarzenia z kiczowatym „Parkiem Jurajskim 3” Joe Johnstona. Tyle dobrze, że twórcy „Odrodzenia” nawet nie udają, iż chcieli zaoferować widzom „poważny” film – komediowe sceny z Davidem Iacono i liczne głupoty rodem z kina klasy B mówią same za siebie.

Szumnie zapowiadana scena z T. Reksem wypada nawet imponująco, ale cóż z tego, skoro tyranozaur ma na tyle tępe zęby, że nie jest w stanie przedziurawić pontonu. Postać grana przez Baileya przeżywa upadek z kilkudziesięciu metrów, a istotne dla fabuły przedmioty zawsze lądują pod nosem protagonistów. Pływający mozazaur niszczy dwie łodzie, lecz z nieznanych przyczyn ignoruje małą motorówkę. Widzowie wyczuleni na brak logiki będą zgrzytać zębami – ale czego się nie robi, by znów zobaczyć dinozaury.
Musimy mieć swojego Baby Yodę
Niektórzy fani mogą też poczuć się zawiedzeni brakiem raptorów i naciskiem położonym na mutanty, choć dla mnie to miła odmiana. Zarówno przypominający skrzyżowanie ksenomorfa, goryla i teropoda D. Rex, jak i skrzydlate mutadony nie odgrywają aż tak istotnej roli jak Indominus, ale potrafią przestraszyć. Reszta mezozoicznej obsady to już czysty fanserwis – dolina pełna tytanozaurów przypomina spotkanie z brachiozaurem z „jedynki”, recyklingowi poddano również legendarną scenę z Timem i Lex w kuchni. Ponadto mamy tu małego, słodkiego Aquilopsa, zrobionego tak, by Universal też mógł pochwalić się czymś na wzór Baby Yody lub BB-8. Wszystko to okraszono solidnymi efektami specjalnymi i muzyką Alexandre’a Desplata, który inspirował się twórczością Johna Williamsa – także tą mniej oczywistą. Fragmenty grozy przywołują ducha „Szczęk”, a nie tylko „Parku Jurajskiego”.
Dzieło Edwardsa momentami ogląda się jak przeszło dwugodzinną reklamę nowych dinozabawek Mattela. Po seansie wiele dzieci na pewno zada pytanie: „Tato, kupisz mi takiego spinozaura?”. Trudno nie odnieść wrażenia, że jurajski cykl wystrzelał się z pomysłów już w 1997 roku, przy „Zaginionym Świecie”, a wszystko, co dostajemy od tamtej pory, to mało ambitne powielanie starych patentów. „Jurassic World: Odrodzenie” bynajmniej nie stanowi wyjątku od tej reguły, ale ostatecznie wypada zauważalnie lepiej od słabiutkich „Dominionu” i „Upadłego królestwa”, co dla wielu widzów może być wystarczającym powodem, aby wybrać się do kina.
Ocena
Ocena
Dinozaury obecne, lecz oryginalnych pomysłów brak. Gareth Edwards i David Koepp zaoferowali nam nie tyle tytułowe odrodzenie, co kolejne paleoodmóżdżenie. Najnowszy „Jurassic World” tonie w oceanie głupot, ale mimo wszystko wypada nieznacznie lepiej od dwóch nieudanych poprzedników. Produkcja tylko dla największych miłośników marki.
Czytaj dalej
Posiadam Game & Watcha wydanego z okazji 35-lecia serii The Legend of Zelda. Bardzo dobrze pokazuje godzinę. Polecam.