„Ballerina” rozumie fenomen „Johna Wicka”, ale nie staje się jego niewolnikiem [RECENZJA FILMU]
„Ballerina”, której akcja rozgrywa się między trzecią a czwartą częścią „Johna Wicka”, nie próbuje rywalizować z ostatnimi odsłonami słynnej serii. To film kameralniejszy, ale też zdecydowanie nie zasługuje na miano spin-offu skleconego na kolanie i obliczonego na łatwy zysk.
Przed wami opowieść o poszukiwaniu prawdy i odpowiedzi na dręczące pytania, ciągnące się za Eve Macarro od lat młodzieńczych, kiedy na jej oczach zamordowano jej ojca. Co z tego wychodzi? Stosunkowo prosta, niestety dość dziurawa i przede wszystkim klasyczna historia o zemście, czyli – jak głosi stare przysłowie – potrawie najlepiej smakującej na zimno. W przypadku naszej bohaterki mowa o kilkunastu latach morderczych treningów – przygotowań zarówno do stania się kontraktową zabójczynią, jak i do krwawej vendetty.
Zasady i konsekwencje
To film z uniwersum Johna Wicka, jasne więc jest, że mamy do czynienia z akcyjniakiem niby standardowym, a jednak dość specyficznym. W jakim sensie? Choćby z uwagi na nietuzinkowy świat, w którym obowiązuje system kontraktów i nie masz pewności, czy staruszka handlująca warzywami na skwerku nie trzyma za pazuchą spluwy, by w najmniej oczekiwanym momencie palnąć komuś w łeb. Mowa o osobliwym uniwersum – więcej mamy zabójców polujących na innych ludzi niż nieświadomych niczego cywili. „Ballerina” zgrabnie rozszerza tę koncepcję, a w filmie pojawiają się zarówno nowi antagoniści, jak i znani sprzymierzeńcy.

Od razu zaznaczę, że ci pierwsi nieco rozczarowują. Na celowniku Eve ląduje bowiem zaszyta w górskim miasteczku sekta dowodzona przez niejakiego Kanclerza (Gabriel Byrne). To ludzie kierujący się rygorystycznymi zasadami, żyjący nie tylko w oderwaniu od reszty świata, ale też poza systemem. Sam pomysł na grupę kultową funkcjonującą na marginesie tego uniwersum jest ciekawy, ale został nakreślony zbyt powierzchownie. Scenarzyści stawiają nas przed faktem i nie próbują odpowiedzieć na kilka kluczowych pytań, które z pewnością pojawią się w głowie niejednego widza. Cieszy natomiast powrót znanych postaci, szczególnie zarządzającego hotelem Continental Winstona (Ian McShane) i jego prawej ręki, Charona (to niestety ostatnia rola nieodżałowanej pamięci Lance’a Reddicka).
Coś dla oka, coś dla ucha
Od strony wizualnej nie osiągnięto poziomu równie mistrzowskiego, co w przypadku ostatniej odsłony „Johna Wicka”, ale wciąż możemy mówić o ścisłej światowej czołówce. Charakterystyczny sznyt i neonowa estetyka głównej serii zostały zachowane – jest kolorowo, stylowo i bombastycznie. Dźwięk dziarsko wtóruje bodźcom wizualnym; już dawno w żadnym filmie eksplozje granatów czy wystrzały nie brzmiały tak soczyście. Równie wyraziście wypada muzyka. „Ballerina” pulsuje nie tylko zgranym rytmem ciosów i kopniaków, ale też energetycznym, podbijającym adrenalinę soundtrackiem.

Za plus uważam również długość. Nie zrozumcie mnie źle – uwielbiam „Johna Wicka 4”, lecz momentami był encyklopedycznym przykładem przerostu formy nad treścią. Blisko trzy godziny naparzania się po pyskach to w moim odczuciu odrobinę za wiele, nawet z tak pierwszorzędnymi baletami i równie urzekającymi plenerami jak w obrazie Chada Stahelskiego. „Ballerina” trwa znacznie krócej i wychodzi jej to na dobre: z pominięciem nieco rozwleczonego początku (z którego spokojnie można było wyciąć kilka minut bez zauważalnych strat dla samej historii) akcja jest zwarta, scenariusz dynamicznie przechodzi z jednej bitki do drugiej, a przerwy na złapanie oddechu okazują się niedługie i nie wybijają z rytmu.
Danse macabre
Ana de Armas świetnie odnajduje się w konwencji kina akcji, co zresztą zdążyła już udowodnić w nieco kiczowatym filmie „Randka, bez odbioru” czy epizodycznym występem w ostatnim Bondzie („Nie czas umierać”). Niemniej rola w „Ballerinie” wymagała od niej nieporównywalnie więcej. I choć trudno rywalizować z postacią graną przez Keanu Reevesa (szczególnie że konsekwentnie budował ją na przestrzeni czterech filmów), kubańska aktorka robi naprawdę wiele, by godnie zastąpić Johna Wicka.
Mimo drobnej postury bohaterka nie może liczyć na taryfę ulgową. Bywa, że chłopy nieco mniejsi od dorosłego niedźwiedzia rzucają nią po planszy, ale koniec końców Eve z każdym jest w stanie sobie poradzić, stosując się do wskazówek swojej mentorki. Te zaś brzmiały: walcz jak dziewczyna, oszukuj, jeśli trzeba, i narzucaj rytm walki, by musieli tańczyć, jak im zagrasz. A przede wszystkim wykorzystuj swoje mocne strony oraz to, co znajdziesz pod ręką.

Na ten morderczy taniec patrzy się z niekłamaną przyjemnością, zwłaszcza że choreografie walk ponownie dopracowano w najdrobniejszych szczegółach. Eve w interpretacji de Armas to niemalże chodząca zagłada; nie wiem, czy skopałaby tyłek Doom Slayerowi, ale na planie popisuje się ekwilibrystyką godną zawodowego cyrkowca, dowodząc przy tym, że za broń może posłużyć wszystko: od klasycznego młotka po stertę talerzy i parę łyżew.
Baba Jaga patrzy
Ekran rozsadzają nie tylko eksplozje granatów i min przeciwpiechotnych, ale też charyzma bohaterki. Dobrze się stało, że nie jest po prostu Wickiem w spódnicy. Poza tym, że oboje lubią się bawić ostrymi przedmiotami i naprawdę nieźle sobie z nimi radzą, różni ich praktycznie wszystko. On to opanowany i daleko bardziej doświadczony zabijaka; ona z kolei odznacza się krnąbrnością i zadziornością, wciąż też popełnia wiele błędów, szczególnie na początku swojej przygody. W walce uciekają się do improwizacji, jednak z tego duetu to właśnie dziewczyna wydaje się wykazywać impulsywnością i spontanicznością.
Wielką niewiadomą stanowił dla mnie sam John Wick, bo już zwiastuny zdradzały, że nie tylko pojawi się w tej produkcji, ale nawet dojdzie do konfrontacji Baby Jagi z główną bohaterką. Cóż, z jednej strony chciałoby się powiedzieć „z dużej chmury mały deszcz”, z drugiej strony… Zapewne nie każdy się ze mną zgodzi, lecz chyba dobrze się stało, że występ Reevesa okazuje się w gruncie rzeczy symboliczny, a aktor skupia na sobie minimum uwagi. Ta kadrowana jest wyłącznie na Eve. I prawidłowo, w końcu to jej film. I to naprawdę solidny. Dla fanów uniwersum jazda obowiązkowa.
Ocena
Ocena
Kto pokochał uniwersum Johna Wicka, polubi też „Ballerinę”, szczególnie że dobrze się na to wszystko patrzy – zarówno na charyzmatyczną Anę de Armas, jak i na obłędnie wyreżyserowane walki i dopieszczone miejscówki.
Czytaj dalej
Filozof i dziennikarz z wykształcenia, nietzscheanista z powołania, kinoman i nałogowy gracz z wyboru. Na pokładzie okrętu zwanego CDA od 2003 roku. Przygodę z wirtualnym światem zaczynałem w czasach ZX Spectrum, gdy gry wczytywało się z kaset magnetofonowych, a pisanie prostych programów w Basicu było najlepszą receptą na deszczowe popołudnie. Dziś młócę na wszystkim, co wpadnie pod rękę (przeprosiłem się nawet z Nintendo), choć mając wybór, zawsze postawię na peceta.