Ninja Gaiden: Ragebound – recenzja. Stara szkoła platformówek w nowych szatach
Ninja Gaiden: Ragebound zauważalnie odwołuje się do swojego dziedzictwa, przenosząc starą formułę we współczesne realia.
Tegoroczna „ninjagaidenowa” ofensywa przyniosła m.in. nową, pierwszą od ponad 30 lat odsłonę serii w 2D o podtytule Ragebound. Tym razem za produkcję odpowiadał nie Team Ninja, który przeniósł markę w trzeci wymiar i od 2004 rozwija cykl, lecz The Game Kitchen, twórcy soulslike’owej metroidvanii Blasphemous. Są to zatem osoby doświadczone w dostarczaniu współczesnych platformówek akcji, co widać w nowym Ninja Gaidenie, bo za jego największą zaletę uważam właśnie wysoki poziom dopracowania.
Fabuła Ninja Gaiden: Ragebound bez fajerwerków
Jeśli istnieje podręcznik najbardziej standardowych fabuł w grach, to z pewnością twórcy Ragebounda czerpali z niego garściami – światu znowu zagrażają demony, a najpotężniejszy z nich chce wydostać się z piekła, by zniszczyć planetę. Choć nieco to spłycam – w tle pojawiają się jeszcze wątki ludzkiej chciwości oraz jednoczenia się ponad podziałami – to w historii nowego Ninja Gaidena próżno szukać większej głębi. Odbija się to zresztą w dialogach z udziałem głównego bohatera. Shinobi w łopatologiczny sposób, na każdym kroku, musiał podkreślać silne przywiązanie do swojego klanu.
Zamiast Ryu Hayabusy, stałego protagonisty serii, mamy jego wiernego ucznia – Kenjiego Mozu. Po niespodziewanym ataku demonów Ryu za sprawą listu od ojca udaje się we własną podróż, a na miejsce zdarzenia wysyłany jest właśnie nasz młody adept sztuk ninja. Jego losy splecione zostają z Kumori należącą do klanu Czarnego Pająka, wylęgarni antagonistów cyklu. W wyniku pewnych wydarzeń łączą siły, i to dosłownie – kobieta w duchowej formie współpracuje z Kenjim, by nie dopuścić do wspomnianego najazdu lorda demonów.

Bez refleksu ninja ani rusz
O wiele bardziej interesująca jest natomiast rozgrywka – twórcy celowali przede wszystkim w jakość, a nie ilość, i upchnęli w grze starczającej na siedem-osiem godzin naprawdę sporo przemyślanych rozwiązań. Dzięki temu ani na sekundę gracz nie znuży się niezwykle prostą – na pierwszy rzut oka – walką. Nie zajdziemy za daleko, machając mieczem na prawo i lewo (lub miotając sztyletami Kumori), ponieważ zmusza się nas do ciągłej adaptacji do napotkanych warunków i w konsekwencji prędkiego wdrażania przyjętej strategii.
Różnorodność przeciwników jest spora i zwiększa się z mapy na mapę. Z tego względu nie ma tu mowy o nudzie, a poszczególne sekwencje potrafią dać w kość przez to, jak dużo dzieje się na ekranie i jak wiele decyzji trzeba podjąć w danym momencie. Przykładowo: musimy rozważnie wybierać kolejność eliminowanych wrogów, gdyż część przechowuje w sobie ładunek wymagany do aktywacji silniejszego jednorazowego ciosu, bez którego nie przebijemy się przez twardsze osobniki.
Intensywność walk była najbardziej odczuwalna w trakcie starć z bossami, w Rageboundzie stoczymy takowych kilka. Każdy pojedynek został pomysłowo zaprojektowany i stworzony do tego, by jak najskuteczniej uprzykrzyć nam życie. Grając po raz pierwszy, trzeba przygotować się na wielokrotny łomot, najczęściej zasłużony, ekipa z The Game Kitchen bowiem trafnie zbalansowała grę. Potyczki z najsilniejszymi wrogami są wymagające, niekiedy wręcz frustrujące, ale nagradzają spryciarzy sprawnie przewidujących kolejne ciosy przeciwnika i rozważnie wykorzystujących zasoby.

Piekielnie dobre mapy
Mniej oczywistymi bohaterami nowego Ninja Gaidena okazują świetnie zaprojektowane poziomy, powypychane różnymi wyzwaniami. Prąc do przodu (nie mówiąc o zdobyciu jak najlepszego czasu i serii zabójstw), trzeba wykazać się sporym refleksem, by móc np. w odpowiednim momencie odbić się od pocisku czy przeciwnika i suchą stopą przejść dalej. W międzyczasie zaś musimy uważać na spadające kamulce, a niekiedy uciekać przed gorejącym ogniem. Istny ninja ds. sytuacji kryzysowych.
Sporym urozmaiceniem jest też wcielanie się od czasu do czasu w Kumori, kiedy to Kenji zamyka się w swego rodzaju demonicznym kokonie, a członkini Czarnego Pająka przenosi się do piekielnego wymiaru nachodzącego na naszą rzeczywistość. Korzystając z umiejętności akrobatycznych, musi odblokować dalsze przejście, ale ma ograniczony czas, więc nawet drobne potknięcia mogą oznaczać pokonywanie całej trasy od nowa. Niekiedy też musiałem powtarzać spore fragmenty etapów samym Kenjim, ale nie w wyniku źle wykonanego ruchu, tylko faktu, że nazbyt często gra nie rejestrowała tego, iż chcę chwycić się barierki, i widowiskowo spadałem w przepaść.
Twórcy przygotowali też coś dla osób lubujących się w kilkukrotnym przechodzeniu tych samych leveli – gra po zaliczeniu mapy ocenia nasze wysiłki i wystawia ocenę od D do S+, w zależności m.in. od czasu, liczby ubitych maszkar czy wykonanych specjalnych wyzwań (np. zabicie iluś przeciwników w powietrzu). Sam nieraz resetowałem cały poziom, gdy okazywało się, że pominąłem jedną ze znajdziek odblokowującą dostęp do ukrytej treści.

Stare, ale jare
Trudno mi ocenić Ninja Gaiden: Ragebound, porównując ten tytuł ze wspomnianymi we wstępie odsłonami serii z lat 90. (są sporo starsze ode mnie). Niemniej pewne podobieństwa wyraźnie tu widać i muszę przyznać, że formuła rozgrywki wymyślona trzy dekady temu wciąż nieźle się trzyma. W trakcie zabawy nie czuć, że rozwój branży gier zostawił w tyle platformowe akcyjniaki z dwuwymiarową perspektywą – raczej pozwolił im na dalszy rozkwit na wielu płaszczyznach, w tym oczywiście nie tylko graficznej, ale też gameplayowej. Innymi słowy, dzieło angażuje równie mocno, jak inne dobre współczesne tytuły.
Produkcja The Game Kitchen budzi spore pokłady adrenaliny, rzucając w wir walki i dając narzędzia do satysfakcjonującego eliminowania dziesiątek demonów. Twórcy zręcznie zaprojektowali etapy i dobrze dobrali poziom trudności – tak, byśmy przez te kilka godzin nie wychodzili ze stanu tzw. flow. Wszystko to zaś za stosunkowo niską cenę (115 zł), co łącznie z wysokim stopniem regrywalności daje doznanie świetnie skrojone pod skalę tego projektu.
Ocena
Ocena
Ninja Gaiden: Ragebound udanie czerpie ze starszych odsłon serii, przenosząc utarte schematy we współczesne realia i zapewniając spore wyzwanie. Sprawia dużo satysfakcji, jednocześnie w kwestii fabuły pozostając w latach 90.
Plusy
- wciągająca rozgrywka
- solidnie zaprojektowane poziomy
- pomysłowe walki z bossami
- niemal brak błędów technicznych
Minusy
- płytka i banalna fabuła
- mało interesujący nowy protagonista
- mam flashbacki z Wietnamu po tym, jak wiele razy Kenji nie złapał się krawędzi
Czytaj dalej
Gracz kiszący się przez większość życia na słabiusieńkim pececie, stąd pałający miłością do kilku tytułów wydanych przed swoim rokiem urodzenia jak Thief 2 czy Heroes III. Niezdrowo analizujący spójność mechanik gry ze światem przedstawionym. Zawsze daje najwięcej punktów w charyzmę. Fortnite spalił mu zasilacz.