Polacy dowożą najbardziej japońską grę roku – JDM: Japanese Drift Master [RECENZJA]
Gry wyścigowe coraz częściej zwracają uwagę na coś innego niż system jazdy, licencje, liczbę torów czy trybów zabawy – tym czymś jest klimat. To w nim tkwi największa siła JDM: Japanese Drift Master.
Jako nieopierzony, ale utalentowany kierowca musimy opuścić swój kraj. Pada na fikcyjną japońską prefekturę Guntama, gdzie szybko dostajemy szansę spróbowania swoich sił w zawodach drifterów. Nasz młody Tomasz błyskawicznie się tutaj zadomawia: zdobywa pracę jako dostawca sushi, kupuje samochód, trafia na pierwszego arcywroga i zyskuje grono przyjaciół. Produkcja Gaming Factory nie tylko ma w sobie wszystko to, co tak bardzo idealizujemy w dalekowschodniej motokulturze znanej z mang i anime. Nawet przedstawia swoją historię w formie czarno-białego komiksu, którego strony sami przewracamy pomiędzy kolejnymi misjami.
Na samym początku zabawy wybieramy sposób kontroli auta: albo czysto arcade’owy, albo z nutką symulacji. Można jeszcze dopasować do swoich umiejętności czułość sterowania i włączyć systemy wspomagania pojazdu. Moim zdaniem już podstawowe ustawienie, czyniące z JDM zręcznościówkę, robi świetną robotę. Gra przypomina bowiem miks OutRuna, Ridge Racera i własnych pomysłów studia.

Będziecie tu przede wszystkim palić gumę, zaciągać ręczny i śmigać bokiem przez kilkaset metrów w rytm niesamowitego soundtracku. Fani takich anime jak „Initial D” czy „Wangan Midnight” najpewniej rozpłyną się, słuchając oryginalnego eurobeatu, japońskiego popu i sztandarowego pop-rocka. Nie zabraknie też czegoś dla bardziej zachodniego ucha: od rapu po techno. Jedyne, co można by zarzucić stacjom radiowym, to fakt, że nie mają zbyt wielu kawałków. Na szczęście te obecne w grze utwory okazują się tak dobre, że ani przez chwilę nie nudzą.
Déjà vu
JDM przemówi do osób kochających klimat naiwnych opowieści o młodych ludziach ścigających się dopasionymi autami po krętych, górskich drogach wśród wodospadów, gęsto rosnących drzew i okazjonalnych neonów miasteczka położonego nad malowniczym jeziorem. Nie jest to produkcja AAA, ale warto zaznaczyć, że stworzono ją na Unreal Enginie 5, dzięki czemu ma kilka fajnych efektów (lakier, dym spod kół, spektakularne oświetlenie) i naprawdę wiele momentów, kiedy wygląda bardzo dobrze, niemal jak gra pokroju Forzy Horizon – oczywiście zachowując skalę.
Przemierzamy tu zróżnicowane tereny w otwartym świecie, odwiedzamy swoje garaże, samochody są na licencji, zmienia się pora dnia, ulice nie świecą pustkami, a budynki i banery na nich widoczne przykuwają wzrok. Cała mapa to ujmująca, kompaktowa makieta – cieszyłem się tu każdym pokonanym zakrętem i odkrytym zakamarkiem. A zapewniam, że niektóre widoki aż błagają o to, by w grze znalazł się tryb fotograficzny.

Choć mowa o pełnoprawnej wyścigówce, to zwykle mierzymy się w niej z wyzwaniami, w których najważniejszy jest wynik uzyskany za styl jazdy, nie za szybkość pokonywania tras. Imponuje liczba możliwości modyfikacji aut, fanom tuningu poszukiwanie optymalnych ustawień zawieszenia i silnika bez wątpienia zapewni wiele dodatkowych godzin zabawy.
Ja trochę na wyczucie ukończyłem grę, korzystając z trzech zakupionych aut. Jedno ustawiłem tak, że niesamowicie wchodziło w drift – na samo dotknięcie gałki analogowej już „rzucało tyłkiem”. Drugie, uniwersalniejsze, zdołało osiągać większe prędkości, a trzecie, przeznaczone typowo do szybkiej jazdy, trzymało się mocno drogi. To łatwiejsze niż ciągłe dopasowywanie parametrów jednego samochodu do konkretnych zawodów. Poza tym na coś trzeba przecież wydać pieniądze z nagród.

Przygotowano w sumie 27 pojazdów, co może nie wydawać się dużą liczbą, ale zapewniam, że każdy z nich ma duszę i jest stworzony do tego, by śmigać bokiem po nocnych trasach, podwozić koleżanki protagonisty (bo nie zabrakło też romansu, a jak!) i startować w zawodach. Zresztą gdy ma się do wyboru takie auta jak Honda S2000, Subaru Impreza, Nissan Fairlady Z czy Mazda MX-5, nie potrzeba wiele więcej do szczęścia. To właśnie ten trudny do opisania „klimat” – odczuwany, kiedy przemykasz kultowym RX-7 przez górskie serpentyny, słuchając eurobeatu i lawirując na centymetry między przydrożnymi barierkami… To po prostu coś zapadającego w pamięć, a gry są stworzone do tego, by realizować takie fantazje.
Top Gear
Tytuł cierpi na okazjonalne problemy techniczne i zbyt długi czas ładowania, potrafi też dość mocno pożerać zasoby komputera, gdy tylko podwyższymy jakość oprawy. Pierwszy raz, od kiedy korzystam ze sprzętów z dyskiem SSD, czułem, że wszystko dzieje się stanowczo za wolno – tym bardziej że nawet przeskakiwanie np. do menu zmiany auta albo jego ustawień wymaga patrzenia na ekran z napisem „loading”.

To szczególnie uciążliwe, gdy powtarzamy jakąś misję – potrafi urwać nawet do pół minuty… a to przecież tylko reset wyścigu. Gdyby zależało mi na czepianiu się, wymieniłbym jeszcze kilka takich problemów, ale nie chcę przysłonić nimi tak dużego osiągnięcia jakże małego zespołu. Zostańmy przy tym, że główne grzechy Japanese Drift Mastera to uciążliwe ekrany ładowania, a całość mogłaby zostać zdecydowanie lepiej zoptymalizowana.
Wielkie felgi, spoilery jeszcze większe
Po latach czekania na nowego Tokyo Xtreme Racera (który akurat w tym roku wyszedł) i powrót zapomnianego Kaido Racera, a także po marzeniu o tym, by ktoś w końcu stworzył grę „trafiającą” we wszystkie czułe punkty fanów wirtualnego street racingu, nadszedł on – Japanese Drift Master. Tytuł, który oferuje właśnie to, co od dawna powinny dostarczać dużo większe studia.
Budżetu co prawda nie oszukano – brak tu znajdziek oraz trybu multiplayer (tego akurat szkoda), a mapie daleko do rozmiarów tej z Forzy Horizon – ale pod względem włożonego serca i starań twórcy spisali się na medal. Zwłaszcza jeśli lubicie popkulturowe spojrzenie na romantyczną wizję gniewnych 20-latków za kółkiem.
zdjęć
Japanese Drift Master stanowi zamknięte, dopracowane doznanie dla jednego gracza. Dostarcza zabawy na ok. 12 godzin – chyba że ubicie maksować swoje osiągi, eksperymentować z systemem jazdy lub zwyczajnie chcecie sprawdzić wszystkie niesamowite auta dostępne w grze. Wtedy spędzicie w JDM znacznie więcej czasu. To mały projekt skrywający w sobie wiele, wiele smaczków oraz świadomy własnych ograniczeń. Jestem pewien, że niejedno studio z Japonii zastanawia się teraz, jakim cudem to nie ono zaprojektowało taką wyścigówkę.
Ocena
Ocena
Jeżeli chcesz wyskoczyć do słonecznej Japonii i zostać mistrzem driftu za kółkiem pięknych i słynnych samochodów, to nie ma się nad czym zastanawiać. JDM: Japanese Drift Master może nie jest idealne, ale stanowi jedną z największych pozytywnych niespodzianek tego roku.
Plusy
- hołd dla japońskich wyścigów ulicznych
- energetyczna muzyka
- atrakcyjne samochody
- rozbudowany tuning
- zręcznościowy system jazdy
Minusy
- brak jakiegokolwiek multi
- okazjonalne wpadki techniczne
- długi czas ładowania
Czytaj dalej
Szukam serca w najbardziej niszowych i przegapionych grach oraz pęknięć w pomnikach wielkich hitów. Życie tak dobre, że mam wyrzuty sumienia. Publikuję w CDA od 2020.