20.02.2020, 16:29Lektura na 5 minut

Maneater – zapowiedź cdaction.pl

TripWire nie stara się za wszelką cenę stworzyć realistycznego symulatora. Zamiast tego stawia na niczym nieskrępowaną zabawę w rekiniego króla mórz – wciąż nieoszlifowaną na brzegach, ale i tak dającą sporo frajdy.


Tomasz „Ninho” Lubczyński

Historia produkcji ManEatera jest niemal równie skomplikowana co „rodzinne powiązania” polskiego wydawcy gry – Koch Media (*). Gra zaczynała w Blindside Interactive, dopiero w 2019 roku TripWire, które do tej pory było jedynie wydawcą, wykupiło prawa do produkcji, przeniosło ją na nowocześniejszy silnik graficzny i przemodelowało systemy rządzące rozgrywką. Trzon jednak pozostał – to wciąż opowieść o zemście, choć utrzymana w mocno żartobliwym tonie, momentami przywodzącym na myśl serię „Sharknado”. Dla mnie wszelkie przeskoki nad, nomen omen, rekinem(**) są akceptowalne, wszak postępujący z każdą częścią absurd filmów o żarłaczach w tornadzie jest moim guilty pleasure.

Nie bójcie się jednak, poza zerwaniem z realistycznym podejściem do tego, co rekin w wodzie (i poza nią) może zrobić, nie ma tu wielu momentów obrażających inteligencję gracza (no, jeśli przymkniemy oko na np. możliwość odblokowania umiejętności rażenia prądem).

Opowieść o zemście

Demo, z którym przyszło mi obcować, rozpoczynało się od klasycznego zagrania – dostaliśmy możliwość wypróbowania zabawy nieco już rozwiniętym rekinem (na 10. poziomie – maksymalnie ma być ich 30). Jako że cały prolog jest jednocześnie zawiązaniem akcji, wspomnianym żarłaczem była matka głównego bohatera, którą chwilę później brutalnie patroszy Scaly Pete, rybak, który za cel życiowy wziął sobie wytępienie rekiniego gatunku. Podczas rozcinania podbrzusza naszej rodzicielki, okazuje się, że była ona ciężarna – na świat przychodzimy więc poprzez dość nietypową cesarkę, odgryzamy się Pete’owi – dosłownie amputując mu ostrymi zębiskami dłoń – i uciekamy do wody.

W tym momencie zaczyna się właściwa rozgrywka ManEatera. Podczas 1,5-godzinnego posiedzenia zdołałem odkryć dwie pierwsze miejscówki będące częścią jednego z rejonów gry. Każdy z większych obszarów posiada swojego drapieżnika alfa, który rządzi na danych wodach, i którego musimy pokonać, by przedostać się dalej.

Pod tym względem gra przypomina strukturą serię Far Cry – ze wszystkimi tego plusami i minusami. Zostajemy puszczeni samopas i tylko od nas zależy, gdzie się udamy. Na mapie są rozmieszczone znaczniki z miejscami, w których do wykonania mamy misję, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by po prostu pływać i szukać kolejnych wyzwań.

Gdzieś tam pojawiają się wydarzenia popychające fabularne, ale dwa początkowe akweny, po których pływałem, mają wystarczyć na kilka godzin i służyć jako poligon doświadczalny. Uczymy się zasad rządzących światem ManEatera, poznajemy nasze miejsce w łańcuchu pokarmowym i wszystko byłoby spoko, gdyby nie fakt, że gra nijak o tym nie informuje. A potrafię sobie wyobrazić, że wiele osób po 2-3 godzinach znudziłoby się taką niesprecyzowaną wolnością pierwszych chwil z grą. Mnie nieco nużyło poczucie bezcelowości – na szczęście później akcja ma się zdecydowanie zagęścić.

To niewątpliwie cieszy, jednak może być też potencjalnym utrapieniem. Walka w wodzie odbywa się w 360 stopniach, każdy z drapieżników ma parę ataków, z których większość oparta jest na gwałtownych ruchach. Wówczas często zdarza się, że nagle przeciwnik znajduje się za nami i tracimy go z oczu. Starcia są niestety chaotyczne i bywają męczące, szczególnie jeśli mierzymy się z np. więcej niż jednym aligatorem. Przydałoby się je nieco dopracować i sprawić, by ruchy naszego rekina były odrobinę bardziej precyzyjne.

Gotowi, do startu... jeść!

To o tyle istotne, że samo sterowanie  zostało bardzo dobrze przemyślane i przypisane w bardzo intuicyjny sposób do odpowiednich klawiszy. Aby podnosić poziom naszego doświadczenia, a tym samym sprawiać, by nasz rekin rósł większy i większy, przede wszystkim musimy jeść. Każdą rybę możemy złapać w szczęki, jednak każde stworzenie wymaga innej liczby kłapnięć, by ostatecznie ją skonsumować. Każdy „gryz” to jedno wciśnięcie odpowiedniego klawisza. Możemy zaatakować zwierzynę także przy pomocy ogona, a z biegiem czasu nauczymy się kolejnych sztuczek.

Stopniowo dostawać będziemy bowiem nowe umiejętności – zdołałem wypróbować jedynie sonar, który ujawnia pobliskie cele, jak i florę danego akwenu. Najwyraźniejszym wskaźnikiem tego, jak rośniemy w siłę, będą same rozmiary rekina. Do tego będziemy mogli rozwijać kilka sfer na ciele, by zwiększać statystyki – masy, żywotności, defensywy, zadawanych obrażeń, a także szybkości. Rozwój nie wydaje się przesadnie nachalny, elementy RPG skupiać się będą raczej na kompletowaniu odpowiednich „setów”, które „założymy”, w celu otrzymania odpowiednich bonusów.

Trudno powiedzieć, ile zajmie przejście całej gry, jednak (wyrokując po m.in. maksymalnym poziomie doświadczenia) mówimy raczej o 15-20 godzinach, niźli 40-50. Wydaje się to odpowiednią długością, by przy stopniowym dodawaniu nowych elementów rozgrywki, nie znużyć gracza. Tego się bowiem głównie obawiam – by ta mokra piaskownica nie okazała się na dłuższą metę nudna.

W tym momencie nie sposób wyrokować, można już natomiast napisać, że pod względem oprawy to typowy średniak, któremu na laptopie wyposażonym w kartę RTX 2080 Max-Q zdarzało się przyciąć. Do majowej premiery (22.05) wciąż jeszcze jednak trochę pozostało, czas na optymalizację jest. Warto dodać, że pod względem ceny ManEater też celuje w wyższą klasę średnią – gra ma kosztować 40 euro, w polskiej dystrybucji powinniśmy dostać ją za 160-170 złotych. Gdzie zagramy? Oczywiście na pecetach i konsolach obecnej generacji. Szykowany jest także port na Switcha, ale w późniejszym terminie.

W moim przypadku ManEater czeka trudne zadanie – będzie musiał mnie wciągnąć na tyle, bym przeszedł go w tydzień. Potem premierę będzie miało The Last of Part II i na nic innego nie będę miał czasu. Za twór TripWire trzymam jednak kciuki, po ograniu dema tym mocniej, bo jest tu potencjał na naprawdę przyjemnego, nietypowego sandboksa.

(*) Koch Media jest obecnie częścią Embracer Group (dawniej THQ Nordic AB), do której należy także m.in. THQ Nordic, Saber Interactive czy Coffee Stain Holding.

(**) z ang. jump the shark, czyli zabieg fabularny tak głupi i absurdalny, że nie sposób znaleźć dla niego logicznego wytłumaczenia.


Redaktor
Tomasz „Ninho” Lubczyński

W CD-Action jestem od 2016 roku, wcześniej publikowałem m.in. w Przeglądzie Sportowym. W redakcji robiłem chyba wszystko – byłem sprzętowcem, prowadziłem działy info i zapowiedzi, szefowałem newsroomowi, jak i całej stronie. Następnie bezpieczną przystań znalazłem w social mediach, którymi zajmowałem się do końca 2022 roku, gdy odszedłem z CDA. Nie przestałem jednak pisać – wciąż możecie mnie więc czytać: zarówno na stronie www, jak i w piśmie.

Profil
Wpisów731

Obserwujących7

Dyskusja

  • Dodaj komentarz
  • Najlepsze
  • Najnowsze
  • Najstarsze