1
7.01.2020, 16:00Lektura na 7 minut

Zombie Army 4: Dead War – zapowiedź cdaction.pl [JUŻ GRALIŚMY]

Od samego początku pomysł, aby z naprawdę kompetentnej gry snajperskiej robić na siłę strzelankę z zombie w roli głównej, wydawał mi się nieco absurdalny.


Witold Tłuchowski

I nie zrozumcie mnie źle, wcale nie mam problemu z włóczącymi się wokół umarlakami – to aspekt shooterowy był tym, co odrzucało od całej tej idei. W końcu momenty, w których musieliśmy porzucić naszego wysłużonego Lee-Enfielda, wypadały zdecydowanie najgorzej we wszystkich odsłonach Sniper Elite – z nie do końca dla mnie jasnego powodu twórcy uparcie stawiają jednak właśnie na tego konia.


Ofensywa nieumarłych nazistów

Zombistyczne spin-offy przyjęły się jednak zaskakująco dobrze i sprawnie wypełniały oczekiwanie między kolejnymi częściami dużej serii. Odniosły zresztą sukces na tyle duży, że Zombie Army 4: Dead War już nawet nieprzesadnie stara się przypominać graczom o swoich korzeniach – nawet jeżeli każdy fan poprzednich produkcji Rebellionu momentalnie poczuje się tu jak w domu w kilka sekund po uruchomieniu gry.

Nad fabułą „czwórki” nie ma co się za bardzo rozwodzić. Wciąż mamy do czynienia z alternatywną wersją historii, w której Hitler zdecydował się odwrócić losy wojny, wskrzeszając hordy nieumarłych, co ostatecznie nie wyszło na dobre chyba nikomu. Tym razem ganiać będziemy po Włoszech (które mieliśmy już okazję oglądać w Sniper Elite 4 – trudno nie chylić głowy przed oszczędnością studia); w ogrywanym przeze mnie fragmencie wraz z trzema innymi redaktorami miałem okazję ścigać nazistowskiego doktora współodpowiedzialnego za wciąż pustoszącą Europę zombie-apokalipsę.


Nec Hercules contra plures

Właśnie, trzema innymi, ponieważ przyszło nam testować tryb multiplayer. Ten przywodzi na myśl nieśmiertelne Left 4 Dead – maksymalnie czteroosobowa grupa śmiałków mierzy się z setkami uroczo nieporadnych ożywieńców, wspieranych okazjonalnie przez dużo silniejszych, specjalnych pobratymców. Nie jest to jednak prosty klon, bo Zombie Army 4 rozbudowuje znaną nam formułę do granic możliwości – chociaż nie ma tu niczego, czego nie widzielibyśmy już wcześniej gdzie indziej.

Przede wszystkim przed każdą ze składających się na większe akty misji musimy się odpowiednio przygotować. Nie tylko wybieramy więc odpowiednie wyposażenie (podstawowy karabin, broń pomocnicza jak strzelba czy Thompson, pistolet), ale również specjalne umiejętności. Stąd po wybraniu stosownego perka obalenie nie oznacza dla nas czekania na pomoc sojusznika – jeżeli uda nam się z ziemi zabić rewolwerem jakiegoś przeciwnika, dokonamy całkiem sprawnej autoreanimacji i wrócimy do boju. Nie wpływa to może na zabawę jakoś diametralnie, ale z kolejnymi zdobytymi poziomami pozwala zróżnicować nieco kompanię.

Ważniejszą rolę zdają się odgrywać modyfikacje broni, zresztą czasem zmuszające nas do niełatwych wyborów. Taki M1 Garand, jak wie każdy fan np. Medal of Honor, ma jedną zasadniczą wadę – nie można go przeładować, dopóki nie wystrzeli się wszystkich pocisków. A gdyby tak, wydając stosowne punkty, sprawić, że wymiana magazynka będzie jednak możliwa? Lub po prostu – w ramach alternatywy – zwiększyć jego pojemność? Oba rozwiązania mają swoje wady i zalety, realnie wpływając na zabawę. Podobnie jak chociażby wampirza luneta pozwalająca nam uleczyć się po celnym strzale – żeby się nią posługiwać musimy niestety zrezygnować ze wzmocnienia nabojów, za którym z pewnością w ferworze walki zdarzy nam się zapłakać.


Spokojnie jak na wojnie

Chociaż raczej nie w podstawowym trybie, w którym poziom trudności nie jest w tej chwili przesadnie wymagający. Nasz dzielny oddział miał spore problemy z komunikacją (wynikające z dość irytującego opóźnienia głosu w ramach samej gry, a jakoś nikt nie wpadł na to, jak bardzo wspólną zabawę ułatwiłoby zdjęcie słuchawek), a do tego nie mógł pochwalić się zbyt dużym doświadczeniem ze Sniper Elite. Do tego zostaliśmy rzuceni w sam środek kampanii i bez żadnego tutorialu, więc teoretycznie powinny czekać nas ciężkie chwile. I faktycznie tak było – lecz nie do końca tak, jak zaplanowali to sobie twórcy.

Do pierwszego bossa nie napotkaliśmy ani jednej większej przeszkody, radośnie się ignorując i nie czując nawet przez sekundę potrzeby współpracy. Gdy na arenę wjechał opętany okultystyczną mocą transporter opancerzony wypluwający z siebie kolejne żywe trupy i ostrzeliwujący nas z wieżyczki, zrobiło się... jeszcze nudniej. Biegaliśmy bowiem jak kurczaki z odciętymi głowami po całym polu bitwy, starając się uszkodzić umykający co chwila wóz i odpędzając się od wrażej hordy. Teoretycznie powinno nam to zafundować pokaźny zastrzyk adrenaliny, ale wrogowie nie stanowili żadnego zagrożenia, a samo strzelanie.. Cóż.

Największy problem Zombie Army 4 stanowi fakt, że to wciąż Sniper Elite. Tak długo, jak trzymamy w dłoni karabin snajperski, wszystko jest w porządku – okazjonalne prześwietlenia po postrzale (wizytówka serii) ciągle prezentują się soczyście, headshoty sprawiają satysfakcje i w starciu z szeregowymi przeciwnikami czuć ich moc. Niestety, gra robi wszystko, abyśmy używali ich jak zwykłych strzelb – często więc pakujemy kolejne pociski w kłębiący się przed nami tłum zombie, przez lunetę patrzymy chyba tylko dla kaprysu, a przy przeciągających się starciach irytująco często zabraknie nam amunicji. Wtedy sięgamy po Tommy guna i... trafiamy do budżetowego shootera. Chociaż wciąż jest to lepsze niż przygnębiająco rachityczna walka wręcz.

Sytuacji nie ratują nawet specjalni przeciwnicy. Przyznaję, prezentują się dość groźnie (gigant z piłą mechaniczną jest może sztampowy, ale z pewnością nie umniejsza to wrażenia, jakie z początku wywiera), ale podczas samej rozgrywki z tą grozą jest już dość różnie. Ci skromniejsi zawsze występują w licznych grupach (zwłaszcza wybuchające zombiaki, tradycyjnie pojawiające się przy tobie zawsze, gdy akurat musisz przeładować broń) i faktycznie wprowadzają nieco dynamiki do zabawy. Najpotężniejsi zaś... no, są po prostu gąbkami na amunicję, prącymi bezmyślnie przed siebie – w niektórych sytuacjach potrafi to wywołać nieco emocji (gdy zostaliśmy przyparci do muru, a przed nami był wąski korytarz, którym powoli, ale bez ustanku zbliżało się grono umarlaków w zbrojach), ale częściej jest źródłem frustracji. Ot, kryjemy się za osłonami i przez x minut strzelamy do x nieprzesadnie inteligentnych celów – nawet nie trzeba się wysilać, by trafiać, ponieważ zwykle w takich momentach wokół znajdziemy skrzynki z nielimitowaną amunicją.


Horda na ratunek

Tak narzekam i narzekam, a ostatecznie przy Zombie Army 4 bawiłem się całkiem przyzwoicie. Nie jest to jednak zasługa kampanii (nawet mimo tego, iż w kolejnym akcie – rozgrywającym się w Neapolu – rozgrywka stała się ciut bardziej wymagająca i urozmaicona), a klasycznego trybu hordy. Ten również nie wymyśla koła na nowo – lądujemy na określonym obszarze z podstawowym uzbrojeniem (w tym minami, granatami) i mierzymy się z kolejnymi falami wrogów. Po pokonaniu każdej odblokowujemy nieco więcej terenu, a także wymieniamy swój ekwipunek na coraz lepszy.

Chociaż z początku nic na to nie zapowiadało, tutaj musieliśmy w końcu zacząć współpracować, nawet jeżeli w naprawdę ograniczonym zakresie. Mała przestrzeń nie zostawiała też za dużo miejsca na ucieczkę, dlatego w późniejszych etapach zdarzało się rozpaczliwie bronić przed spadającymi nam na głowy z dachów budynków truposzami, jednocześnie przedzierając się przez tłumy zombiaków do otoczonego towarzysza odznaczającego się nieco mniejszą roztropnością (w tej roli kilkukrotnie wystąpił również piszący te słowa).

Wady tytułu wcale przy tym nie zniknęły, ba, z racji początkowych niedoborów ekwipunku były nawet bardziej eksponowane – z pierwszymi kilkoma falami musieliśmy radzić sobie przy użyciu niesatysfakcjonujących strzelb i pistoletów maszynowych. Do tego zbyt często kończyliśmy dany etap tłukąc jednego lub dwóch „specjali” – pal sześć, gdy było nas czterech i dysponowaliśmy stosowną siłą ognia, gorzej, kiedy z najpotężniejszymi przeciwnikami walczyła jedna lub dwie osoby. W takich wypadkach byliśmy zmuszeni do oglądania mało emocjonującego festiwalu ucieczki i opróżniania magazynku za magazynkiem, aż do skończenia się amunicji. Wtedy konieczny był szybki sprint do skrzynek z zaopatrzeniem i cała zabawa rozpoczynała się od nowa.


Dobre zombie, to martwe zombie

Nie wiem oczywiście, jak Zombie Army 4 wypadnie w trybie dla pojedynczego gracza, ale już teraz mogę stwierdzić jedno: dla samego multiplayera czekać na niego raczej nie warto. Chociaż zawsze ochoczo przyjmiemy kolejne gry pozwalające ramię w ramię ze znajomymi przedzierać się przez hordy bezmyślnych przeciwników, to nowa produkcja Rebellionu zawodzi w najważniejszym – satysfakcji płynącej z mierzenia się z przeważającymi siłami wroga. Z drugiej strony, ile znacie gier pozwalających rozstrzeliwać całe plutony zombie-nazistów? Jeżeli jest to dla was wystarczająca zachęta... może lepiej sięgnijcie po Zombie Army Trilogy.


Redaktor
Witold Tłuchowski

Czytelnik CD-Action od prawie 25 lat, redaktor od 2018. Kocham Soulsy i zrobię wszystko, by inni też je pokochali. Szef działów zapowiedzi i recenzji.

Profil
Wpisów5501

Obserwujących13

Dyskusja

  • Dodaj komentarz
  • Najlepsze
  • Najnowsze
  • Najstarsze