88
5.05.2012, 18:00Lektura na 4 minuty

[Po mojemu] Indie rozmienione na drobne

Pojawienie się gier niezależnych w świadomości masowego odbiorcy to jedno z ciekawszych branżowych zjawisk ostatnich lat. Pojawienie się na Steamie zestawu indyków od Electronic Arts stanowi jednak dobry pretekst, by zastanowić się, ile tak naprawdę znaczy obecnie termin „indie”.


Adam „Adzior” Saczko

Nie wiem, kto wpadł na tak cudowny pomysł, by sygnować logo EA paczkę niezależnych gier. Firmy, która wielu graczom kojarzy się z gnuśnym, rynkowym kolosem. Firmy, która lubi pięknie reklamować wydawane przez siebie gry, by potem utrudnić rozgrywkę rozwiązaniami w stylu Origina. Firmy, która notuje co rusz mniej lub bardziej dotkliwe wizerunkowe wpadki – czy to zakończenie Mass Effect 3, czy puszczenie niechcący komunikatu o wyłączeniu mobilnego Rock Band, czy domniemany plagiat pojazdów z Warhammera 40K w nowym Command & Conquer. Mógłbym pisać jeszcze więcej o gigabajtach DLC, ale przekaz już jest dostatecznie jasny. Marka korporacji EA pasuje do indyków jak wół do karety. Nieważne, że zawarte w steamowej paczce produkcje (warte polecenia, niewątpliwie) powstały w ramach programu EA Partners. Gracz nieśledzący ruchów w branży nie będzie miał o tym pojęcia, zresztą nazwa inicjatywy się na Steamie nie pojawia. To się po prostu nie klei, co krótko i treściwie skomentował na Twitterze Notch:


EA wypuszcza „niezależny zbiór”? To tak nie działa, EA. Przestańcie próbować wszystko zniszczyć […]


Przypomina mi to trochę sytuację związaną z indie rockiem. Z początku zjawisko ściśle związane ze źródłosłowem – angielskim „independent”, czyli „niezależny” – przypisywane tym kapelom, które były w stanie odnosić sukcesy z dala od fonograficznych drednotów. Nieważne, że taka kolej rzeczy nie była niczym nowym, wszak półki podpisane jako „alternatywa” można było znaleźć w największych sklepach z płytami od lat. Z czasem indie rock był jednak traktowany jako odrębny gatunek. Spotkałem się nawet z opiniami, że Franz Ferdinand właśnie do niego należy. Kilka zdań wypowiedzianych przez moich znajomych to – rzecz jasna – żadna miarodajna opinia, ale sam fakt, że ktokolwiek może kojarzyć brytyjską kapelę wydawaną przez Sony/BMG z nurtem trzeciego obiegu, wydał mi się co najmniej dziwaczny. Zupełnie jakby trochę anarchii w melodii i tekstach było miarą niezależności.

Ale czy podobnie nie jest z grami? Jeden z komentatorów na Rock Paper Shotgun stwierdził, że aby być niezależnym twórcą, wystarczy nie golić się, wrzucać obrazki na screenshotsaturday, rozmawiać na Twitterze z innymi indykami i w końcu pojawić się na Steamie. Ironicznie i z przymrużeniem oka, ale z ziarnem prawdy. Popularność gier niezależnych chyba nieco rozpuściła ich twórców. Początkowo mogliśmy ich doceniać za kreatywność (Fez), artystyczne eksperymenty (Limbo)  czy próby unikalnego przekazu (To The Moon), którego nie znajdziemy w głównym nurcie. Garażowość produkcji (tu inna sprawa – czy Double Fine jest tak samo indycze jak Team Meat?) w pewnych momentach staje się jednak wygodną wymówką dla niedostatecznej jakości gry. Grafika z poprzedniej epoki, toporny gameplay, banalne zasady – ale przecież my jesteśmy mali, więc nas doceńcie i dajcie pięć euro, bo przecież to tanio, do licha. Jestem w stanie zrozumieć wiele, ale nie mam zamiaru płacić za grę, przy której będę musiał iść na ustępstwa dlatego, że ktoś jest ambitny, lecz niedostatecznie uzdolniony, by ukryć pewne braki.

Nie wystarczy bowiem niska cena, mały zespół i skromne środki wyrazu, by stworzyć niezależny przebój. Już Tetris pokazał, że można stworzyć w pojedynkę grę trzymającą tempo wobec innych współczesnych sobie hitów. Hawken również dowodzi, że nie trzeba wcale mieć stu milionów zielonych na koncie, żeby nawet technologicznie zbliżyć się do najlepszych. A z mniej dopieszczonych warto spojrzeć choćby na Rock of Ages – jest pomysł, jest spójna mechanika. Oprawa nie zachwyca shaderami, ale stylem. I o to chodzi.

Odnoszę zatem wrażenie, że doszło do paradoksu. Indyków jest dużo więcej, niż przed laty, ale jednocześnie tyle samo. Więcej, bo pojawia się ich z roku na rok mnóstwo. Tyle samo, bo kiedy trend indyczy dopiero się rodził, wraz z nim roztaczały się piękne wizje – teraz mamy kilkanaście przełomowych tytułów, a kiedyś może ich być kilkaset! Niestety, wciąż prawdziwie wartych świeczki gier niezależnych pojawia się raczej niewiele, a niektórzy sprawiają wrażenie, jakby nazwanie produktu „grą indie” miało z marszu zapewnić sukces grom, które mogłyby skończyć jako flashówki.

Dalej uważam indyki za miłą odmianę wobec przepakowanych pompą produkcji, za którymi stoją planowane przez lata strategie marketingowe. Coś się jednak rozwodniło, a akcja EA jest tego smutnym dowodem.


Redaktor
Adam „Adzior” Saczko

Od lat gram, piszę, gadam i robię gry. W efekcie gadam o grach popisowo zrobionych. Zagraj w Unavowed.

Profil
Wpisów2882

Obserwujących0

Dyskusja

  • Dodaj komentarz
  • Najlepsze
  • Najnowsze
  • Najstarsze