„Zniknięcia” – recenzja najbardziej zaskakującego horroru tego lata
Wszystko zaczęło się od zniknięć. Pewnej nocy o godzinie 2.17 kilkanaścioro dzieci wyszło z domów i biegnąc ulicami pogrążonego we śnie miasteczka, rozpłynęło się w mroku. Jaka tajemnicza siła wyrwała je z łóżek? Gdzie się podziały? Czy zmierzały w tym samym kierunku? Od razu uspokajam: odpowiedzi padną, ale nieprędko.
By było jeszcze dziwniej, wszyscy zaginieni chodzili do tej samej klasy. Na porannych zajęciach u pani Gandy pojawia się jeden dzieciak, zatem pierwsze pytania policja kieruje właśnie do chłopca i jego nauczycielki. W oczach lokalnej społeczności kobieta niejako z automatu staje się główną podejrzaną, musi więc zmierzyć się z agresywną nagonką i napiętnowaniem.
Małomiasteczkowość
Stojący za kamerą i odpowiedzialny za scenariusz Zach Cregger zgrabnie wplótł w swą opowieść kilka trudniejszych tematów, nierzadko o dramatycznym zacięciu. Dla przykładu, w pierwszym akcie silnie wybrzmiewa problem społecznego ostracyzmu i palącej potrzeby znalezienia kozła ofiarnego, gdy prawdziwe źródło tragedii wciąż pozostaje tajemnicą. Bezsilność rodziców zaginionych jest oczywiście zrozumiała, choć nie sposób obronić ich wrogiego nastawienia do osoby przypadkowo zamieszanej w całą aferę. Szczególnie że sama ciężko ją przeżywa i czuje się w jakiś sposób odpowiedzialna za dzieciaki.
Zarówno anglojęzyczny tytuł filmu („Weapons”), jak i senna wizja jednego z bohaterów jasno sugerują, że za dość prostą, ale zgrabnie napisaną historią o miasteczku, w którym zagnieździło się zło, czai się coś jeszcze, a zniknięcie dzieciaków jest metaforą odnoszącą się do prawdziwych i niestety tragicznych w skutkach wydarzeń. Nie staram się jednak doszukiwać na siłę podwójnych znaczeń czy większej głębi, bo to w głównej mierze kino rozrywkowe i w tej konwencji sprawdza się zdecydowanie najlepiej.

Gdzie są te dzieci?
Scenariusz przybrał formę puzzli, a każda z postaci dokłada swój element układanki. Poznajemy więc określone wycinki opowieści, obserwując sytuację z punktu widzenia kolejnych bohaterów: nauczycielki zaginionych (fantastyczna w tej roli Julia Garner), jednego z rodziców, próbującego rozwikłać zagadkę na własną rękę (Josh Brolin), dyrektora szkoły (Benedict Wong), borykającego się z prywatnymi problemami gliniarza (Alden Ehrenreich), lokalnego narkomana, postaci tyleż tragicznej, co komicznej (Austin Abrams), a ostatecznie Aleksa (Cary Christopher), czyli jedynego ucznia z klasy pani Gandy, który pojawił się na porannych zajęciach. Z czasem poszczególne wątki zaczynają się przeplatać, a scenarzysta z pajęczą wprawą tka z pojedynczych nitek fabularną sieć.
„Zniknięcia” mogą pochwalić się nie tylko zgrabnie napisanym scenariuszem. Od strony realizatorskiej wszystko tu błyszczy; zdjęcia i montaż są świetne, scenografia – plastyczna i wiarygodna, a muzyka, mimo że pozbawiona jakiegoś charakterystycznego motywu, doskonale buduje napięcie. Nie sposób przyczepić się również do aktorstwa. Szkoda jedynie, że potencjał Brolina nie został w pełni wykorzystany, choć zdaję sobie sprawę, iż po części wynika to z epizodycznej konstrukcji scenariusza. Czas ekranowy trzeba było dzielić uczciwie i mniej więcej po równo.

Koronkowa robota
Nie brakuje opinii, że Cregger dostarczył nam horror roku (nie pamiętam, który z kolei, bo straciłem rachubę, ale to fakt, że fani grozy mają obecnie czas wyjątkowo obfitych żniw), choć warto podkreślić, iż nie jest to film przerażający, a ewentualny strach wywołują tanie jump scare’y. Mamy jednak do czynienia z dziełem niebywale klimatycznym, potrafiącym autentycznie zaniepokoić. Podczas seansu pojawiły się w mojej głowie skojarzenia z „Coś za mną chodzi” i od razu dodam, że to najwyższa forma pochwały.
Dodatkowo „Zniknięcia” intrygują i wzbudzają ciekawość, bo w całości bazują na tajemnicy, która dopiero w ostatnim akcie opowieści zostaje wyjaśniona. Co ważniejsze, finał nie rozczarowuje i choć kurtyna opada, emocje do samego końca sięgają zenitu. Na dodatek film z dużą gracją bawi się i sprawnie żongluje gatunkami.
Grobowy nastrój i wiszące w powietrzu niedopowiedzenia sugerują rasowy horror, ale momentami więcej tu klasycznego thrillera czy dramatu społecznego, finał zaś mocno skręca w kierunku czarnej komedii. Część osób uzna zakończenie za groteskowe, część – za trafione w punkt, ale prawdopodobnie dla wszystkich okaże się zabawne. Jeden z gości siedzących w kinie w pewnym momencie parsknął i rzucił: „Benny Hill normalnie!”. I cóż, nie był daleki od prawdy. Film dziwny, nietuzinkowy i bez dwóch zdań warty polecenia.
Ocena
Ocena
Precyzyjnie napisany horror ukazujący tę samą historię z różnych perspektyw i utrzymujący nieznośne napięcie aż do samego finału (groteskowego, a zarazem satysfakcjonującego). Znakomity od strony aktorskiej i realizatorskiej, ze scenariuszem, pod którym mógłby się podpisać sam Stephen King.
Czytaj dalej
Filozof i dziennikarz z wykształcenia, nietzscheanista z powołania, kinoman i nałogowy gracz z wyboru. Na pokładzie okrętu zwanego CDA od 2003 roku. Przygodę z wirtualnym światem zaczynałem w czasach ZX Spectrum, gdy gry wczytywało się z kaset magnetofonowych, a pisanie prostych programów w Basicu było najlepszą receptą na deszczowe popołudnie. Dziś młócę na wszystkim, co wpadnie pod rękę (przeprosiłem się nawet z Nintendo), choć mając wybór, zawsze postawię na peceta.