„Vinci 2” – recenzja filmu. Wielki napad po 20 latach, tyle że śmiechu
Juliusz Machulski – legenda polskiej kinematografii, reżyser „Seksmisji” i „Vabanku” – po raz pierwszy od kilkunastu lat nakręcił film oglądalny. Na da Vinciego, jak to brzmi!
Znów ten Kraków, „Dama z łasiczką” i sok pomidorowy. Raz jeszcze Cuma szykuje się na skok, próbuje namówić wstępnie mało przekonanego Szerszenia i korzysta z pomocy cierpiącego na prozopagnozję („No mówię ci, typ nie rozpoznaje twarzy”) Werbusa. Gdzieś w tle obrazy maluje Magda, wspominany jest wielokrotnie Hagen (nieżyjącego już Jana Machulskiego), a Grubego zastępuje… Chudy.
Nie szykujcie się więc ani na żaden powiew świeżości, ani na współczesny heist movie, tylko że uprawiany na rodzimym Podgórzu. Bo gatunkowej zabawy tu tyle, co kot napłakał, a całość to raczej standardowy powrót do tamtych dni, kiedy polskie kino środka miało jeszcze jakąś werwę. Owa nostalgiczna podróż przynosi co prawda parę uśmiechów, chichów, a dla starych koni pewnie i wzruszeń, ale nie wnosi niczego nowego na stół. Pytanie tylko, czy w ogóle musi.

Już nie Beckenbauer, ale Lewandowski
Bo Machulski chyba nie do końca interesuje się tym, co tu i teraz. Spogląda raczej wstecz, co widać po sentymentalnym, acz dalej ciętym, całkiem błyskotliwym scenariuszu, w którym niejeden żart trafia do celu, a i konflikt starego pokolenia z „zetkami” wydaje się ciekawie – choć tylko – napoczęty. Nakręcił natomiast film, jaki dobrze się ogląda i śledzi. Jego struktura – mimo iż oparta bardziej na spotkaniach z dawnymi znajomymi, gagach i mrugnięciach okiem – ma od początku do końca sens.
Tempo akcji wyznacza montaż zachowujący przynajmniej część wartkości znamiennej dla „jedynki”, pod kątem operatorskim obserwujemy ujęcia dopieszczone, pełne kolorów, czasem nawet i symetryczne, a do dźwięku trudno się doczepić, bo – uwaga! – słychać wyraźnie wszystkie dialogi. „Vinci 2” broni się od strony realizacyjnej. To doznanie bezbolesne, więc ci straumatyzowani po „Volcie” mogą odetchnąć z ulgą.
Trudno też bowiem, by nie wybronił się ostatecznie film oparty na nazwiskach samograjach. Robert Więckiewicz starannie dobiera projekty, rzadko kiedy trafia na szmirę, a Machulskiemu pomógł tutaj nie tylko od strony aktorskiej, lecz także od tej pisarskiej. Widzimy go w niemal każdej scenie, dźwiga całość na swoich barkach jako charyzmatyczny, lekko egocentryczny, choć w głębi duszy lojalny łotrzyk. Wtóruje mu Borys Szyc – może nie ma go za dużo, a Szerszeń dostał średnio rozpisany wątek osobisty, ale dobrze się na niego patrzy. A prawdziwą gwiazdą drugiego planu stał się Marcin Dorociński – tutejszy comic relief gwarantujący tony paradoksalnie zjadliwego cringe’u, mieszający soczyste polskie wulgaryzmy z iście „kilerowym” wykorzystaniem języka angielskiego i nieoczekiwanymi akcentami… japońskimi.

Kraj Kwitnącej Cebuli
No właśnie – jeżeli gdzieś szukać próby uatrakcyjnienia, a może i „unowocześnienia” fabuły „Vinci 2”, to musimy zwrócić się w stronę Dalekiego Wschodu. Zamiast Muzeum Książąt Czartoryskich w centrum złodziejskich planów znajduje się Manggha, czyli Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej, a obok dzieł renesansowych artystów pojawiają się katany, pancerze z „Sobowtóra” Akiry Kurosawy oraz… yakuza. I na tym skończę, by nie zagalopować się w spoilerowaniu. Potencjał takiego koncepcyjnego skrętu oczywiście nie został w pełni wykorzystany, ale cieszę się, że przynajmniej powtórki z pamiętnego napadu nam tu oszczędzono, a w zamian scenariusz przyprawiono paroma innymi pomysłami.
Na każdy taki drobny smaczek przypadają jednak dwie irytujące dziury logiczne. Bo Machulskiemu ewidentnie nie chciało się sklejać trzymającej w napięciu i wodzącej widza za nos intrygi rodem z poprzednika. Udowadnia to zresztą w iście metatekstualny sposób, kiedy to Cuma, zapytany o to, co by się stało, gdyby jedna z ofiar skoku zdecydowała się zostać blisko pożądanego przez złodziei artefaktu, odpowiedział: „Cóż, bylibyśmy wtedy w dupie”. Oczywiście zdanie to przypieczętował szelmowskim śmiechem oddającym dość wyraźnie brak zaufania reżysera do inteligencji współczesnych widzów. Faktycznie rabuś z wieloletnim doświadczeniem i sporą renomą niemający planu B to niewyczerpane źródło beki. Ha. Ha. Ha.

Byle nie spalić mostów
Tam jednak, gdzie nie chciało się pomyśleć o rozwinięciu danego wątku albo uzasadnieniu decyzji podjętych przez postacie, znalazło się na szczęście miejsce na szeroko pojęty „lokalny patriotyzm”, którego nie nazwę reklamą ani agitką tylko z powodu braku dowodów i chęci na ich poszukiwanie. Pomijam już logotypy rzeczonej Mangghi, bo akurat to świetne muzeum, sam wam je serdecznie polecam. Mówię tu przede wszystkim o nietypowym cameo.
Nie zabrakło bowiem sceny, w której swoją twarzą mógł poświecić prezydent Krakowa, Aleksander Miszalski, powodując tym samym chyba największe rozbawienie na sali poza wybrykami Dorocińskiego (podpowiem, że tylko jeden z nich miał na celu kogokolwiek rozśmieszyć). Niestety nie dopatrzyłem się Ryszarda Petru, nad czym ubolewam, gdyż przeczytałem jego nazwisko na liście gościnnych występów pokazanej w napisach końcowych. I ten akapit nie powstałby, gdyby nie wola decydentów, aby jakkolwiek „odwdzięczyć się” za 250 tys. złotych z budżetu miasta na realizację filmu, tym samym delikatnie zabarwiając go politycznie…
Jeśli jednak pierwszy „Vinci”wam się podobał, na drugim nie powinniście zapaść się pod ziemię ani uciec w popłochu, zatrzaskując za sobą drzwi do sali kinowej. To akceptowalny sequel kultowego polskiego filmu (bliżej mu do przeciętnych „Samych swoich. Początku” niż katastrofalnych odsłon serii „Kogel-mogel”), co prawda żerujący na naszych wspomnieniach, ale potrafiący je wykorzystać w sposób dający choć trochę ciepła i rozrywki. Nastawiałem się na najgorsze, a wyszedłem bez uszczerbku na zdrowiu. Przyznaję więc „Vinci 2”nagrodę imienia NFZ.
Ocena
Ocena
Mogło być gorzej, ale mogło też być zdecydowanie lepiej. Juliusz Machulski nakręcił film poprawny od strony technicznej, w którym jednak więcej brodzenia w przeszłości niż świeżych pomysłów. „Vinci 2” da się bez szwanku przeżyć – z paroma szerokimi uśmiechami i mimo szeregu zgrzytów zębami po drodze.
Zacząłem od Disco Elysium, skończyłem w dziennikarstwie growym. Dziś zajmuję się publicystyką w CD-Action, wcześniej pracowałem w podobnym obszarze na łamach GRYOnline.pl. Sławię wszystko, co niezależne, ale bez „The Last of Us” i „Johna Wicka 4” życie straciłoby smak.