„Mission: Impossible – The Final Reckoning” – recenzja. Finał godny festiwalu filmowego w Cannes
Zabrzmi to jak banał, ale jest tak, jak być powinno. Wszystkie klocki znalazły się na swoim miejscu. Choć najnowsze „Mission: Impossible” to chwilami rozrywka na poziomie intelektualnym pantofelka, Cruise’owi i spółce udało się dostarczyć kawał angażującego kina.
Na tegorocznym festiwalu w Cannes właśnie miała premierę (prawdopodobnie) ostatnia część przygód Ethana Hunta. Film zrealizowano w brawurowy sposób, nawet jeśli sama historia woła o pomstę do nieba, a dialogi przypominają chwilami fan fiction najgorszego sortu. Ale ogląda się to dla wyczynów kaskaderskich Toma Cruise’a, kultowego soundtracku i zwrotów akcji, których w „The Final Reckoning” znajdziemy więcej niż gdziekolwiek indziej.
Film przenosi nas do punktu, w którym skończyła się pierwsza odsłona dyptyku skończyła się pierwsza odsłona dyptyku – wraz z towarzyszami niedoli Hunt próbuje ocalić świat od zagłady. Aby pokonać złowrogą AI o nazwie The Entity, słynny agent będzie musiał zrealizować całą misję (złożoną z paru side questów) w – parafrazując – mgnieniu oka. Nie chcemy zdradzać zbyt wiele, ale oznacza to mniej więcej tyle, że tak wymagającego zadania bohater nie dostał w żadnej z poprzednich części. W obliczu wojny totalnej i zagłady nuklearnej Hunt działa tak, jakby jutra miało nie być. Tym samym przekracza wszelkie swoje granice, w pewnym momencie uświadamiając nam, że Cruise to boski byt, pełny nieograniczonej siły witalnej i samozaparcia.

Doznanie intensywne, nie intelektualne
Wybierając się na najnowsze „Mission: Impossible”, warto pamiętać, że tego typu akcyjniaków nie oglądamy dla opowieści (a jak już, to dla postaci, bo te są kolorowe i godne zapamiętania). Główny motyw fabularny przypomina historyjkę napisaną przez gimnazjalistę na powiatowy konkurs: mamy trochę technologicznego sci-fi, sporo przaśnego humoru, dialogów klasy B i wiele innych łopatologii. Twórcy odhaczają też wszelkie lejtmotywy tego typu kina: parę patetycznych monologów, zegar zagłady z końcowym odliczaniem, postać silnej głowy państwa, poruszającą śmierć jednego z bohaterów, a nawet tzw. redemption arc. To taki papierek lakmusowy – kolorowe opakowanie, a w środku te same oklepane schematy, na które się niejako godzimy. Przede wszystkim zależy nam na dobrej zabawie i wartkiej akcji.
Film poniekąd koresponduje z rzeczywistością – wyczyny kaskaderskie wykonywane przez Cruise’a w „The Final Reckoning” same w sobie zasługują na stojące owacje i dziesiątki nagród. Jedna z sekwencji – Hunt odbywający podróż do wnętrza zatopionej łodzi podwodnej – ma szansę przejść do historii tego gatunku. Choć domyślamy się, jak skończy się główna misja, i tak siedzimy na skraju fotela. Tego typu proste kino już dawno nie obdarzyło nas tak głębokimi i intensywnymi przeżyciami.
Cruise udowadnia, że nie ma sobie równych; mimo 63 lat na karku nadal podejmuje rękawicę i stara się wprowadzić świeżość do gatunku, w którym poniekąd wymyślono już wszystko. Nowe „Mission: Impossible” nie odcina kuponów z dorobku marki, tutaj zawsze nas coś zadziwi: czy to sam główny aktor, czy pieczołowicie zrealizowane sceny akcji, zaskakujące swoją oryginalnością i rozmachem. W tym świecie – zarówno naszym, jak i filmowym – najwyraźniej „everything is possible”. Trzeba tylko chcieć. A Cruise kocha kino i pragnie je urozmaicać na każdym kroku.

Niemożliwe staje się możliwe
Wracając jeszcze do treści: stawka jest tutaj tak wysoka, a pozycja Hunta tak beznadziejna, że „Mission: Impossible” zaczyna przypominać antyczną tragedię, w której nasz bohater może liczyć wyłącznie na deus ex machina. Ten jednak nie nadchodzi, mimo że świat się wali – entropia powstała poprzez działania złowieszczej AI okazuje się bezlitosna nawet dla najdoskonalszych szpiegów. Takim (nie)oczekiwanym zbawieniem dla świata będzie po prostu sam Hunt, półbóg, który zawsze znajdzie sposób, aby prześcignąć swoich przeciwników. Jak? Tego trzeba dowiedzieć się na własną rękę.
„The Final Reckoning” znalazło balans między byciem niezobowiązującą rozrywką (w teorii nie trzeba znać poprzednich części) i laurką dla najwierniejszych fanów. Pojawiają się liczne – mniej lub bardziej składne – nawiązania do praktycznie wszystkich odsłon cyklu, a na ekran wraca pewna zapomniana postać, która w pierwszym filmie odgrywała całkiem znaczącą rolę. Dlatego trzeba twórcom przyznać, że zrobili naprawdę wiele, aby z „The Final Reckoning” uczynić swego rodzaju „Endgame”. Fabuła – choć miałka – stara się nam pokazać, że wszystkie czyny Hunta doprowadziły go właśnie do tego momentu. Tu nie ma żadnych przypadków – znajdziemy zaś moment kulminacyjny, zapoczątkowany przez trzepot skrzydeł motyla w pierwszej części MI.
W tym wszystkim najnowsze „Mission: Impossible” działa też jako wzruszająca przejażdżka w głąb wypełnionej dobrem duszy Ethana Hunta. Kiedy demony przeszłości zaczynają go doganiać, jego kompas moralny zostaje zakwestionowany przez całą rzeszę ludzi. Dowiadujemy się, że pierwsza misja agenta wywołała efekt domina, a każda kolejna jedynie dolewała oliwy do ognia, nawet jeśli Hunt zawsze działał ze szlachetnych pobudek (ratowanie najbliższych lub świata). Mimo to nasz Syzyf decyduje się raz jeszcze toczyć swój szpiegowski głaz. Czy w końcu uda mu się przechytrzyć bogów – swoich przełożonych – i odnaleźć spokój? Spośród milionów scenariuszy tylko w jednym Cruise ponownie uratuje świat. Pal licho pretekstową fabułę – stara gwardia wciąż wie, jak robić blockbustery. I tak to się kręci w tym Cannes.
Ocena
Ocena
Jako że sam film nie traktuje się chwilami poważnie, to i ten krótki wpis zasługuje na tego typu wstawkę. Kod źródłowy tego spektaklu mógłby brzmieć w następujący sposób: 10102101110. Czyli: akcja 10/10, fabuła 2/10 i Tom Cruise 11/10. Nic więc się w tej serii nie zmieniło – każdy z wspomnianych trzech elementów wciąż działa jako filar „Mission Impossible”.
Czytaj dalej
Doktorant (Film Studies) na King's College London, publikował na łamach Collidera, Cineuropy, The Upcoming, FIPRESCI, Filmwebu, Interii Film, Polityki, Vogue Polska, WP Film, portalu GRYOnline.pl i wielu innych. Przeprowadził wywiady m.in. z Adamem Sandlerem i Alejandro Gonzálezem Iñárritu. Wierzy, że Jimmy Stewart to najlepszy aktor w historii kina.