„Koszmar minionego lata”? Raczej koszmar minionego seansu [RECENZJA]
To tego typu film, który powinien ominąć kina i od razu wylądować na kasetach VHS. Oczywiście w latach 90., bo ewidentnie należy do minionej epoki.
Gdyby nie wszechobecne smartfony i wzmianka o kryptowalutach, powiedziałbym, że przeniosłem się do końcówki ubiegłego stulecia, gdy podobne slashery przeżywały drugą młodość dzięki sukcesowi kultowego „Krzyku”. „Koszmar minionego lata” zawsze postrzegałem jako marną podróbę filmu Wesa Cravena. Jakościowo się różniły, choć schemat był podobny – z jednej strony grupa nastolatków, z drugiej psychol wymachujący ostrymi przedmiotami. Trup ściele się gęsto, a ty zastanawiasz się, czyją twarz skrywa maska mordercy. Proste, czyli piękne? Cóż, nie tym razem.
Ale to już było…
Stojąca za kamerą i współodpowiedzialna za scenariusz Jennifer Kaytin Robinson postawiła na bezpieczne rozwiązanie. Najnowszy „Koszmar minionego lata” to nie remake ani reboot, choć podobieństw tu tyle, że można się pomylić. Wracamy do nadmorskiego miasteczka Southport, lecz niemal trzy dekady później, mamy więc do czynienia z kontynuacją luźno powiązaną z pierwszą częścią. Znajomość „jedynki” nie jest potrzebna, niemniej z racji pojawienia się na ekranie kilku znanych postaci otrzymujemy sporo fanserwisu.
Zawiązanie akcji okazuje się bliźniaczo podobne do tego z dzieła z 1997 roku. Bananowa młodzież jedzie obserwować pokaz fajerwerków z punktu widokowego. Problem w tym, że to środek szosy na zakręcie. Mamy noc, jeden z imprezowiczów odpala się i zaczyna pajacować; na tragedię nie trzeba długo czekać. Mijający ich samochód wpada w poślizg, a chwilę później ląduje roztrzaskany o skały kilkadziesiąt metrów niżej. Po ożywionej dyskusji piątka przyjaciół dochodzi do wniosku, że najlepiej zamieść sprawę pod dywan. Nikt nic nie widział, nikt nic nie wie. Kurtyna.

Mija rok, jedna z uczestniczek tragicznych wydarzeń przygotowuje się do ślubu. Wśród prezentów znajduje kartkę z napisem: „Wiem, co zrobiliście zeszłego lata”. Niedługo później pojawia się ubrany w żeglarski sztormiak tajemniczy morderca, który lubi nadziewać swe ofiary na potężny hak, ale i harpunem nie pogardzi. Zaczynają ginąć ludzie w jakiś sposób powiązani z grupą naszych przerażonych chwatów. Chciałbym napisać, że atmosfera się tak zagęszcza, iż mógłbyś ją kroić nożem. Tyle że wcale nie.
Wyobraźnia potrzebna od zaraz
Tak beznamiętnego slashera nie widziałem od dekad, a obejrzałem ich mnóstwo. Nie chcę zabrzmieć jak psychopata, ale ten szczególny rodzaj kina grozy rządzi się swoimi prawami i przerysowana przemoc jest wpisana w DNA gatunku. Od czasu pamiętnego arcydzieła, „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” z 1974 roku, rozmaici twórcy prześcigają się w wymyślaniu kolejnych makabresek i pokręconych, brutalnych scenariuszy.
Tymczasem nowy „Koszmar…” ma jedne z najgorszych scen mordów, nijakie i banalne. To, że historia jest momentami sakramencko głupia i przewidywalna, a zakończenie filmu to kompletna katastrofa, to jedno. Niefajnie, ale da się z tym żyć. Nie mogę natomiast przeboleć tego, że autorzy okazali się ludźmi kompletnie pozbawionymi wyobraźni. Stworzyli dzieło płaskie i bez ikry, a braki warsztatowe próbowali zamaskować tanimi jump scare’ami.

Nie znajdziecie w tym filmie napięcia i strachu, jedynie irytujących bohaterów. Z ręką na sercu: w połowie seansu zacząłem się niecierpliwić i zastanawiać, kiedy w końcu będą ginąć oni, a nie postronne, Bogu ducha winne osoby. Szczególnie że wspomniana piątka to postacie z dykty, koszmarnie napisane i przeciętnie zagrane – nie ma w nich charyzmy ani krzty realizmu.
Fanserwis nie wystarczył
Absurdalne wydają się również motywacje mordercy. Nie mogę rzecz jasna rzucać konkretami, bo w tym przypadku każdy byłby nieprzyzwoitym spoilerem, ale jeśli zdecydujecie się na seans, w mig pojmiecie, o czym mówię. Jest to wszystko łączone na ślinę i trytytki, lecz rozłazi się w szwach. Najbardziej cierpi na tym zakończenie, gdy maski spadają i dowiadujemy się, kto urządził cały cyrk. Kompletnie się to nie klei.
Wspomniałem, że powracają bohaterzy z pierwszej części. Może to i proste granie na nostalgii, ale mają swój konkretny udział w historii. Nie zawsze potrzebny i umotywowany fabularnie, ale dobrze było ich znów zobaczyć na ekranie, szczególnie Jennifer Love Hewitt i Freddiego Prinze’a juniora. Doszedłem przy okazji do wniosku, że najbardziej bezlitosnym sadystą staje się upływający czas.
Sentymenty są przereklamowane, pada takie stwierdzenie w finale. Cóż, ze mnie akurat dość sentymentalny gość, ale w tym przypadku całkiem nieironicznie napiszę, że to chyba najlepsze podsumowanie tego filmu oraz sensu tworzenia tak nijakich i schematycznych obrazów. Zwłaszcza gdy mowa o kontynuacji marki, która sama w sobie była przeciętną kalką innej serii.
Ocena
Ocena
Do starych serii wciąż warto wracać, by opowiedzieć je na nowo, mając dobre pomysły i wnosząc odrobinę świeżości. W „Koszmarze minionego lata” zabrakło jednego i drugiego. Film nudny i kompletnie niepotrzebny, kropka.
Czytaj dalej
Filozof i dziennikarz z wykształcenia, nietzscheanista z powołania, kinoman i nałogowy gracz z wyboru. Na pokładzie okrętu zwanego CDA od 2003 roku. Przygodę z wirtualnym światem zaczynałem w czasach ZX Spectrum, gdy gry wczytywało się z kaset magnetofonowych, a pisanie prostych programów w Basicu było najlepszą receptą na deszczowe popołudnie. Dziś młócę na wszystkim, co wpadnie pod rękę (przeprosiłem się nawet z Nintendo), choć mając wybór, zawsze postawię na peceta.