„Fenicki układ” to najlepszy film Wesa Andersona od czasów „Grand Budapest Hotel” [RECENZJA]
Wes Anderson wreszcie wyzwolił się z ram oczekiwań widzów i własnych ambicji. Jajcarski scenariusz i Benicio del Toro jako szef wszystkich szefów wywołują szczery uśmiech na twarzach widzów. Oczekiwania wobec tego filmu w Cannes były zerowe, a większość odbiorców zgodnie stwierdza, że Anderson dostarczył coś w rodzaju małego, ale i nie aż tak słodkiego arcydzieła.
Być może to najbardziej charakterystyczny reżyser naszych czasów. Pewności mieć nie możemy, o tym zadecydują przyszłe pokolenia widzów (zakładając, że kultowość jego oryginalnych tytułów przetrwa np. to stulecie). Chyba nikt nie ma tak „medialnego” i „rozpoznawalnego” stylu wśród współczesnych filmowych twórców – Wes Anderson dziś nie musi już nic, a wciąż może wszystko. Facet wymyślił sobie stylistykę łączącą malarstwo, fotografię, a nawet tiktokowe wpływy (również te montażowe) i kurczowo trzyma się tego pomysłu od dobrych parunastu lat. Skoro wcześniej ludzie się zachwycali, to dalej powinno działać, prawda?
Made in Cannes (by Anderson)
Melanż kolorów, pieczołowicie rozpisane sekwencje, szczegółowe, a czasem i monumentalne scenografie, statyczność pełna życia albo energia pełna – na potrzeby sceny – stałości… W „Fenickim układzie” znajdziemy te wszystkie elementy, a do tego nutkę czarnego humoru, którego od dawna w kinie Wesa brakowało. To nie kolejny film o rodzinie lisów, kosmicie spadającym z nieba, zaginionej parze dzieciaków, starej szkole dziennikarstwa i tak dalej.
To szpiegowska czarna komedia, w której nikt nie jest bezpieczny, a w szczególności główny (anty)bohater – o czym zaraz. Za scenariusz (współ)odpowiada zaś sam Roman Coppola, więc nie mogło zabraknąć też nieco gangsterki. Być może ten (nie?)spodziewany zwrot gatunkowy powoduje, że Andersonowi udało się złapać jakże potrzebny oddech świeżości.

Złap mnie, jeśli potrafisz
Poważany (ale i dla wielu nieuczciwy) biznesmen Zsa-Zsa Korda (Benicio del Toro) ucieka. Mamy rok 1950, więc przez „ucieka” mam na myśli: leci samolotem starej generacji, licząc na to, że akurat nie wybuchnie w nim podłożona bomba czy też nie podleci myśliwiec z zabójcą, aby zniszczyć jego bezbronną maszynę.
Przed czym lub kim Korda zmyka? Przed nowymi wrogami, dawnymi sojusznikami, zabójcami, amerykańskim rządem i tak dalej. Dosłownie cały świat chce go zabić, o czym dowiadujemy się już z początkowej – efektownej, jak i efektywnej dla początkowej ekspozycji – narracji. Korda to nieczuły facet, który niby nie boi się tego, że akurat jakaś podróż będzie tą ostatnią.
To jednak tylko gra pozorów – w głębi duszy czuje, że na tym świecie pozostał sam, i choć poznajemy go jako ojca dziesiątki dzieci, to tak naprawdę Korda nie ma nikogo. Właśnie dlatego wzywa do siebie osobę, z którą czuje najbliższą więź – równie stonowaną i lodowatą co on córkę Liesl (Mia Threapleton), zakonnicę w nowicjacie. Ale jej się nie widzi, aby przejmować interes po ojcu i stać się jego dziedziczką.
„Złap mnie, jeśli potrafisz!”, zdaje się wykrzykiwać Korda do wszystkich wrogów z osobna, kiedy postanawia przeprowadzić swój najambitniejszy projekt, czyli tytułowy fenicki układ. Ma mało czasu, nie wie, komu ufać, najbliższa mu osoba (córka) nie chce mieć z nim nic wspólnego, a dawni partnerzy widzą w nim albo zagrożenie, albo maszynę do robienia pieniędzy.

Wiele Andersona w skromnym Andersonie
Anderson wraca do sprawdzonych rozwiązań – po raz kolejny prezentuje nam teatrzyk lalek, w którym ustawia aktorów niczym marionetki. To nadal tzw. ensemble film (czyli spektakl wielu aktorów), ale tym razem – właśnie niczym w „Grand Budapest Hotel” – reżyser wybiera sobie swojego ulubieńca. Za odpowiednik Ralpha Fiennesa z 2014 roku robi tu Benicio del Toro. To on poprowadzi całą trupę, co nie oznacza od razu, że to jedyna postać pierwszoplanowa.
Podobno gwiazdy – choć nie zarabiają na tym jakichś wielkich pieniędzy – uwielbiają grać u Andersona. Naszych ukochanych aktorów zobaczymy w najbardziej pokręconych, a przy tym i uroczych rolach. Przykładowo: Bryan Cranston i Tom Hanks wcielają się w podstarzałych wirtuozów koszykówki, wyczyniających na ekranie prawdziwe cuda.
Anderson odchodzi też od romantycznych laurek na temat miłości bezgranicznej, oferując swoim fanom wielowarstwowe układy (dosłownie i w przenośni). Mamy więc układ jako plan inwestycji totalnej, ale różne układy wytwarzają się także na przestrzeni filmu między bohaterami. Choćby dopiero pod koniec historii przyjdzie nam się przekonać, czy relacja między Kordą a jego córką będzie jedynie czystą transakcją, czy też może prawdziwym uczuciem. W tle tona trafionych żartów – abstrakcyjnych, czasami w klimatach Monty Pythona.
Czar w filmie nie pryska w żadnym momencie – niby-miłostki zamieniają się w chłodne kalkulacje, a słodki lukier reżyserski zostaje zamieniony na odpowiednio dozowaną gorycz, ale to wciąż ten sam Anderson, którego zdążyliśmy pokochać przed laty, zanim jeszcze jego styl nieco nam się przejadł. Tylko tyle, ale i aż tyle.
Ocena
Ocena
Nic dodać, nic ująć – maestro powrócił w krystalicznie czystej i w pełni satysfakcjonującej formie.
Doktorant (Film Studies) na King's College London, publikował na łamach Collidera, Cineuropy, The Upcoming, FIPRESCI, Filmwebu, Interii Film, Polityki, Vogue Polska, WP Film, portalu GRYOnline.pl i wielu innych. Przeprowadził wywiady m.in. z Adamem Sandlerem i Alejandro Gonzálezem Iñárritu. Wierzy, że Jimmy Stewart to najlepszy aktor w historii kina.