Call of Duty trafi na wielki ekran. Paramount bierze się za kinową adaptację
Wyyybuuuchy, skrypty, Michael Bay…
Na pytanie „Kiedy?” nie mam odpowiedzi. Na pytanie „Dopiero?” wzruszam ramionami. Jedną wątpliwość jednak mogę rozwiać: ekranizacja Call of Duty powstanie. Na pewno, oficjalnie, to potwierdzone, przyklepane, itd.
Poinformowało o tym samo źródło, wytwórnia Paramount. Pochwaliła się ona podpisaniem umowy partnerskiej z Activision, na mocy której filmowy gigant nakręci, wyprodukuje i będzie dystrybuować kinową wersję hitowej strzelanki. I cóż, poza statystykami sprzedażowymi marki to jedyne konkrety, jakie znajdziemy w oświadczeniu prasowym firmy. Nic o dacie premiery czy ewentualnym reżyserze.
Przeczytamy w nim również laurkę Paramountu wobec Activision oraz pochwałę Activision dla Paramountu. Za to w wypowiedzi prezesa wytwórni, Davida Ellisona, są dwa ciekawe fragmenty: w pierwszym mówi się o podejściu do projektu z dyscypliną godną tej przy produkcji „Top Gun: Maverick”, co mogłoby oznaczać postawienie na więcej efektów praktycznych; w drugim fragmencie zaś dowiemy się, że Ellison... grał w Call of Duty jeszcze za czasów kampanii alianckiej w „jedynce”. Sympatycznie.
Dla mnie, wieloletniego fana Call of Duty, to spełnienie marzeń. Od pierwszych kampanii alianckich w oryginalnym Call of Duty, przez Modern Warfare i Black Ops – spędziłem niezliczoną liczbę godzin z tą szczerze uwielbianą przeze mnie marką. Powierzenie nam przez Activision i graczy z całego świata przeniesienia tego niezwykłego uniwersum fabularnego na wielki ekran to zarówno zaszczyt, jak i ogromna odpowiedzialność, której nie traktujemy pobieżnie. Podchodzimy do tego filmu z taką samą dyscypliną i tak samo bezkompromisowym dążeniem do perfekcji, jakie towarzyszyły nam przy pracy nad „Top Gun: Maverick”. Chcemy mieć pewność, że sprostamy wyjątkowo wysokim standardom, na jakie zasługują ta marka i jej fani. Obiecuję, że jesteśmy zdeterminowani, aby dostarczyć filmowe doświadczenie, które uhonoruje dziedzictwo tej wyjątkowej serii – ekscytujące dla długoletnich fanów Call of Duty, a jednocześnie przyciągające zupełnie nowe pokolenie odbiorców.
Call of Duty od zawsze wydawało się rzeczą nie tyle skrojoną pod filmy, co wprost czerpiącą garściami z filmów: zaczęło się od porozrzucanych nawiązań do największych hitów wojennych, by wkrótce potem zboczyć w serwowanie graczom podobnie rozbuchanego widowiska, na które – tak mogłoby się przynajmniej ówcześnie zdawać – stać było wyłącznie kino. W końcu w roku premiery „Transformers 3”, gdzie dokonuje się destrukcji Chicago, wyszło nie mniej ambitne zwieńczenie innej trylogii, również pełne wszelako pojętych eksplozji, intryg na skalę światową oraz anihilacji miast – Modern Warfare 3.
Z czasem odsłony stały się coraz bardziej liniowe w imię filmowości. Z jakim skutkiem, pozostawię subiektywnej ocenie. W listopadzie minie jednak dekada, odkąd poczyniono pierwsze konkretne kroki ku adaptacji Call of Duty. W 2015 roku Activision założyło Activision Blizzard Studios, które miało dopilnować, aby pierwsza część – z planowanego uniwersum filmów na podstawie serii – trafiła do kin jeszcze w 2019 roku. (Studio zakończyło działalność już w 2021 roku).
W 2018 z kolei zapowiedziano ekranizację w reżyserii Stefano Sollimy („Sicario 2: Soldado”, „Gomorra”), który wymarzył sobie Chrisa Pine’a i Toma Hardy’ego w głównych rolach. Premierę planowano na 2020, jednak w tym samym roku reżyser przyznał, że projekt wylądował w szufladzie, jako że Activision nie traktowało go priorytetowo. Najwyraźniej, po hitach pokroju ekranizacji The Last of Us w wydaniu HBO, priorytety się zmieniły.
Kto stanie za kamerą, tego nie wiadomo. Wiadomo na pewno, że Paramount współpracowało już w przeszłości z Michaelem Bayem, a ten numeru raczej nie zmieniał.
Czytaj dalej
Recenzuję, tłumaczę, dialoguję, montuję i gdaczę. Tutaj? Nie wiem, co robię, więc piszę, dopóki mnie nie wywalą.