23.03.2024, 12:56Lektura na 5 minut

„Bękart” – recenzja filmu. Tu na razie jest ściernisko

Jest rok 1755, na duńskich połaciach jutlandzkich nie postawiono jeszcze żadnej osady. Niesprzyjające uprawie warunki odpychają farmerów, zamieszkujący lasy bandyci odstraszają cywili, doradcy napędzanego winem króla skazali zaś wrzosowiska na klęskę.


Kuba „SztywnyPatyk” Stolarz

Znikąd pojawia się kapitan Ludvig Kahlen (Mads Mikkelsen), który emeryturę po 25 latach służby zamierza spędzić na użytkowaniu owych terenów. W zamian za otrzymanie tytułu szlacheckiego podejmuje się kolonizacji za oszczędności życia… aby wkrótce odkryć, iż władca ziemski Frederik De Schinkel (z uszu leci mu dym, ilekroć ktoś zapomni o „De” przy nazwisku) uważa wrzosowiska za swoje terytorium. Magnat ma pieniądze, a Kahlen ziemniaki do zasadzenia, paru służących i marzenie – walka może i asymetryczna, ale za to niesprawiedliwa.


Za garść ziemniaków

„Bękarta” chętnie nazywa się westernem – nieznajomy o żelaznych zasadach i kamiennej twarzy przybywa na suchego przestwór lądu, by próbą okiełznania nieokiełznanej natury wbić się klinem w interesy lokalnych bogaczy – jednak w gruncie rzeczy to bardziej coś w stylu „Kupiliśmy zoo” w duńskim wydaniu. Kahlen napędzany znanymi tylko sobie motywacjami raz po raz użera się z przyrodą regularnie gryzącą w kostki oraz pracownikami, którzy większość dnia spędzają na harówce, a resztę – na próbach zrozumienia przełożonego. Krok do przodu, dwa kroki do tyłu i jeszcze wiatr w oczy, ale jakoś to wyjdzie, bo mamy Marzenie™.

fot. materiały prasowe

Gdyby oddać tę historię Hollywood, wyszłoby coś przesadzonego w obie strony. A jak nie przedramatyzowanego, to kiczowatego. Tymczasem Nikolaj Arcel do spółki z Andersem Thomasem Jensenem (Arcel odpowiada za „Kochanka królowej”, Jensen za „Jabłka Adama” czy „Jeźdźców sprawiedliwości” – filmy te łączy Mikkelsen w obsadzie) zapodają gorzkiego, ale nadal crowd pleasera.

Najprościej określić „Bękarta” jako dramat, jednak film nie boi się przeskakiwać między szokującą przemocą a czułymi momentami, humorem czarnym jak smoła a kwestiami zasługującymi na głośny rechot. Rzadko zdarza mi się trafiać na żywiołową widownię, ale zaskakująco energiczne reakcje publiczności stanowią niezły dowód na to, że nikt nie powinien pozostać obojętnym wobec wydarzeń na ekranie.

fot. materiały prasowe

Bulw Tomahawk

A mamy co przeżywać. Chciałoby się radośnie podśpiewywać „Tu na razie jest ściernisko”, żartować, że tak jak są spaghetti westerny, tak „Bękart” to ziemniak western, ale Arcel i Jensen bezgranicznie wierzą w prawo Murphy’ego. Co ma się spierniczyć, to się spierniczy, wywołując trzy inne problemy i skazując Kahlena na serię straszliwych przykrości – a jak przystało na crowd pleasera, zobaczymy i rozwiązania bawiące czy satysfakcjonujące, i kompromisy wstrząsające czy rozczarowujące.

Największą wadą „Bękarta” jest pospieszna narracja, jakby twórcy nie chcieli zamartwiać widowni, więc częstokroć przeskakują szybko do następnej sceny, co rodzi pytania typu: „Ej, ale jak on…?”. Skrótowość boli, miło by było jeszcze przez chwilkę chłonąć fantastycznie uchwycone krajobrazy, lecz film pozostaje bezlitosny do samego końca, choćby krew miała się lać strumieniami, a Kahlen – coraz mniej przypominać twardego weterana wojennego z początku filmu.

fot. materiały prasowe

Pyrio Bravo

Nie od dzisiaj wiadomo, że za marazmem na twarzy Mikkelsena nie kryje się lenistwo, lecz niuans za niuansem. „Bękart” nie stanowi tutaj wyjątku. Kahlen to chodząca definicja chłodu, straszny buc, który nie musi krzyczeć, aby pokazać, kto jest panem na wrzosowiskach (choć sam powiedziałby, że kto inny, ale nie spoilujmy). Duńczyk obdarza go charakterem każącym widzowi kibicować protagoniście, jak to zwykle bywa z Bohaterem Chcącym Spełnić Marzenie, choć za moment ten sam Kahlen może przypomnieć swoim pracownikom, że nie po to daje im dach nad głową, aby się spoufalać. To człowiek sprawiedliwy, jeśli za sprawiedliwość uznamy pomiatanie po równo ludźmi o jasnej i ciemnej karnacji.

Cały film składa się ze zmuszania Kahlena do decyzji wymagających skakania po spektrum moralności, tańczenia między siłami natury a ludzką chciwością, a Mikkelsen sprawia, że za każdym razem bezgranicznie się bohatera rozumie, nawet jeśli nie będziemy się z nim zgadzać. Zresztą wszyscy tu wyciskają maksimum ze swoich ról: Melina Hagberg grająca szkalowaną stereotypami o Romach Anmai Mus, Amanda Collin występem (i wyglądem) przypominająca mi ten Vicky Krieps w filmie „Nić widmo”, Gustav Lindh jako bogobojny Anton, Kristine Kujath Thorp jako uwięziona Edel Helene czy wreszcie Simon Bennebjerg, którego rolę najprościej mi porównać do Piotra Packa z niedawnego „Kosa”.

fot. materiały prasowe

De Schinkel został napisany dosyć prosto, ale Bennebjerg nie czyni z niego jednowymiarowego złoczyńcy z kreskówki. Dzięki wprawnej grze aktorskiej to postać pyszna, żałosna i skrajnie niebezpieczna zarazem. Stanowi doskonałą kontrę do Mikkelsena – pierwszy posiada wszystko i daje się ponieść emocjom przy byle okazji, a drugi ma niewiele i stara się trzymać nerwy na wodzy, choćby pluto mu w twarz. Ich pojedynek w hierarchii klas sprawia, że mimo tego, iż jest to prosta, miejscami wręcz przewidywalna historia o odnajdywaniu siebie w chaosie świata, to do samego końca nie wie się, jak się ta opowieść zakończy. A o to dziś naprawdę trudno.

Ocena

Skromna historia, ale zacnie opowiedziana, niesiona przez fantastyczną obsadę i kapitalne zdjęcia. Nikt nie pozostanie obojętny wobec pokazywanych okropieństw, a od czasów wynalezienia Farming Simulatora hodowla ziemniaków nie była tak rajcująca.

8
Ocena końcowa


Redaktor
Kuba „SztywnyPatyk” Stolarz

Recenzuję, tłumaczę, dialoguję, montuję i gdaczę. Tutaj? Nie wiem, co robię, więc piszę, dopóki mnie nie wywalą.

Profil
Wpisów288

Obserwujących16

Dyskusja

  • Dodaj komentarz
  • Najlepsze
  • Najnowsze
  • Najstarsze