Cyfrowy detoks – utopiłem swój telefon
Na tle innych członków rodziny rozwalam moje smartfony naprawdę rzadko. Na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat zdarzyło mi się to dwukrotnie. Pech chciał, że ten drugi raz przytrafił się całkiem niedawno, gdy byłem na wakacjach.
Trudno tu właściwie mówić o mojej winie. Można co najwyżej o naiwności. Zabrałem telefon na basen, by cyknąć pod wodą kilka fotek. Sprzęt był oficjalnie wodoszczelny, co potwierdzały stosowne certyfikaty, zresztą parę razy już wykorzystywałem go w takich okolicznościach. Nie spodziewałem się więc niczego złego. Tym razem jednak zanurzenie mu ewidentnie zaszkodziło – godzinę później na wewnętrznej stronie szkiełek przykrywających obiektywy pojawiła się para, a telefon zamienił się w cegłę. Najwyraźniej po dwóch latach bezproblemowego użytkowania uszczelki po prostu puściły. To, nawiasem mówiąc, świetna nauczka na przyszłość – nawet jeśli urządzenie jest wodoodporne, to nie należy ufać takim deklaracjom bezrefleksyjnie, bo jak się rozszczelni, w najlepszym przypadku skończy się to dziurą w portfelu. W najgorszym – zostaniecie odcięci niemal od wszystkiego. Tak jak ja.
Szlaban na świat
Niefortunne zdarzenie miało miejsce jakieś półtora tygodnia przed powrotem do domu. Jako że za krioterapią raczej nie przepadam, to tyłek moczyłem w morzu trochę cieplejszym od Bałtyku – o kupnie nowego telefonu za granicą nawet więc nie myślałem. Mogłem oczywiście przełożyć kartę SIM do komórki kogoś z rodziny – co też na chwilę zrobiłem, ale przecież na dłuższą metę taka opcja nie wchodziła w grę. Koniec końców zostałem bez smartfona przy duszy, golusieńki jak ten młody szlachcic, co przegrał w karty nawet ubranie i potem został uwieczniony w postaci rzeźby w fontannie obok Uniwersytetu Wrocławskiego.
Pierwsze chwile bez dostępu do smartfona przynoszą... niepokój.
Przełożyło się to wszystko na ten prosty fakt, że cyfrowa banicja uderzyła całkiem mocno. Straciłem dostęp do kont, których strzegła aplikacja Google Authenticator, m.in. w Discordzie (szczęśliwie na jednym laptopie mnie nie wylogowało, od czasu do czasu mogłem więc przejrzeć wiadomości). Facebook i Messenger? Cóż, sms uwierzytelniający jakoś nie chciał dotrzeć – Zuckerberg wypiął się na mnie jak Disney na dziedzictwo Gwiezdnych Wojen, toteż musiałem się pogodzić z brakiem dostępu do tego społecznościowego raczyska. Aplikacja bankowa z płatnościami NFC, szereg komunikatorów, Steam, poczta służbowa – każdy ekran logowania wyglądał jak Drzwi Durina z „Władcy Pierścieni”, tyle że słowo „przyjaciel”, niezależnie od tego, w jakim języku by nie było wypowiadane, jakoś nie pozwalało mi przejść. Cóż, nie pozostało nic innego, tylko pogodzić się ze stratą.
Bolesne odstawienie
Szybko odkryłem, że fantomowe wibracje są jak najbardziej rzeczywistym zjawiskiem: kilka razy złapałem się na tym, że w pustej przecież kieszeni czuję wyraźne drżenie telefonu. Przez parę pierwszych dni też odruchowo sprawdzałem, czy telefon jest na swoim miejscu – ot tak, bez wyraźnego powodu. Brakowało mi newsów – w wolnej chwili, jak chyba każdy dziś, lubię przejrzeć różne serwisy, by zobaczyć, co się dzieje na świecie. Siłą rzeczy nie było to możliwe – i co gorsza, fakt ten z jakiegoś powodu budził mój niepokój. Jakby świat bez sprawdzania, co się z nim dzieje, miał się nagle skończyć. Głupie, nie?

Bardziej jednak bolał brak smartfona na co dzień – użytkowy, że tak powiem. Nagle zostałem bez tłumacza Google’a, co sprawiło, że podczas zakupów sprawdzanie składników pod kątem alergii i śmieci w składzie stało się w miejscu, gdzie byłem, w zasadzie niemożliwe. Gapa jestem, przed wyjazdem zostawiłem plastik w domu, więc odcięty byłem również od płatności bezgotówkowych. Nie miałem również mapy Google’a, co w nieznanej okolicy stało się problemem. Brakowało mi też… aparatu. Człowiek chciałby przywieźć z wakacji jakieś zdjęcia, a te, które zdążyłem zrobić, przeglądać mógł sobie co najwyżej jakiś bliżej mi nieznany bóg sztucznych zbiorników wodnych – zgaduję, że Chlorus. Fotki oczywiście się nie zsynchronizowały, bo zapchałem sobie konto i zapomniałem je ogarnąć, przez co straciłem również cyfrowe pamiątki z wcześniejszego, krótkiego wypadu gdzie indziej. Tradycyjnie – mądry Polak po szkodzie.
Detoks i… nowa dawka
Bolało to wszystko. Utrata telefonu była jak jakieś otarcie, które sprawia, że cały czas coś piecze i nie możesz sobie po prostu komfortowo żyć jak do tej pory. O dziwo jednak – szybko zacząłem przywykać do nowej sytuacji. Nie będę wam wciskał bzdur, że kwiatki ładniej pachniały, a kolory nabrały wyrazistości – świat jednak stał się po prostu analogowy, a wizyty w toalecie krótsze. I w sumie chyba dzięki utopieniu telefonu lepiej wypocząłem. Jako że w kieszeni nic nie brzęczało, intensywniej wykorzystywałem wolny czas, spacerując i pływając. W hotelowym basenie przez trzy tygodnie zrobiłem trochę ponad 60 km – idę o zakład, że byłoby mniej, gdybym mógł sobie na leżaku puścić coś z Netfliksa.
Nie będę kłamał, że po powrocie z wyjazdu odstawiłem komórkę. Nie, już pierwszego dnia szara rzeczywistość docisnęła mnie swym brudnym, finansowym butem i musiałem przywrócić dostęp do aplikacji bankowej, by zapłacić zaległe rachunki. Wstyd się przyznać, ale bez telefonu, którym potwierdzam przelewy i bliki, nawet nie wiedziałbym w niektórych przypadkach, jak się do tego zabrać. Tradycyjna poczta? Przelewy w okienku? Na jakie dane? Konieczność zapłaty za byle pierdołę oznaczałaby wyprawę do placówki państwowego monopolisty i zapewne konieczność bazgrania na jakichś karteczkach z mrowiem rubryk do wypełnienia. Całe wieki tego nie robiłem – i jakoś nie chciałem sprawdzać, czy dalej potrafię.
Półtora tygodnia bez telefonu pokazało mi, że jest to przydatny wynalazek. Ale też uświadomiłem sobie, że często marnuję przy nim czas i siły.
Potem poszło już z górki. Po zalogowaniu się do Messengera odkryłem, że parę osób zaniepokoiło się moim nagłym zniknięciem, a jeden kumpel już chciał szukać moich zwłok harpunem w Morzu Czarnym. Wspólne czaty, na których siedzę ze znajomymi, puchły od nieprzeczytanych wiadomości, ze skrzynek pocztowych wylewały się nieotwarte maile. Ze dwa dni zajęło mi przywracanie utraconych dostępów, udało mi się również odzyskać część zaginionych zdjęć – po prostu ludzie podrzucili mi to, co im wcześniej wysyłałem.
Wnioski
Życie wróciło na stare tory. Telefon brzęczy w kieszeni jak kiedyś, podwójne uwierzytelnianie jest tam, gdzie było, a ja przeglądam sobie newsy jak dawniej, siedząc w świątyni samotności, na ogół zresztą dłużej, niż powinienem. Tyle że jakby częściej też zauważam, że to wszystko jest takie… pozbawione większego sensu. Bez newsów i bezustannego zalewu mniej lub bardziej śmieciowych treści można się po prostu obyć. I czasem warto jednak zostawić telefon w domu, kiedy człowiek idzie sobie na działkę z łuku postrzelać, lub odpuścić sobie scrollowanie wieczorem, przed snem. W końcu na wiadomości czekające w Messengerze można odpisać też z rana. A w międzyczasie człowiek się zwyczajnie lepiej wyśpi.
Fot. Pexels
Gdyby mnie ktoś zapytał, ile pracuję w CD-Action, to szczerze mówiąc, nie potrafiłbym odpowiedzieć. Zacząłem na początku studiów i... tak już zostało. Teraz prowadzę działy sprzętowe właśnie w CD-Action oraz w PC Formacie. Poza tym dużo gram: w pracy i dla przyjemności – co cały czas na szczęście sprowadza się do tego samego. Głównie strzelam i cisnę w gry akcji – sieciowo i w singlu. Nie pogardzę też bijatyką, szczególnie jeśli w nazwie ma literki MK, a także rolplejem – czy to tradycyjnym, czy takim bardziej nastawionym na akcję.