1.03.2021, 14:38Lektura na 22 minuty
Sponsorowany

Robert Lewandowski Ligi Legend, czyli historia Marcina „Jankosa” Jankowskiego, polskiego mistrza e-sportu

Karol Kopańko, autor książki „Polski e-sport”, prezentuje w bardzo obszernym artykule sylwetkę Marcina „Jankosa” Jankowskiego – utalentowanego i utytułowanego zawodowego gracza w League of Legends.


Art. sponsorowany

W 2021 roku Jankos skończy 26 lat. Wciąż ma przed sobą tzw. całe życie, ale w LoL-u już teraz nazywany jest dziadkiem. Niewielu graczy może równać się z nim pod względem doświadczenia, choć jest jednym z młodszych bohaterów tej książki. E-sport to świat młodych ludzi bez zobowiązań, którzy w gaminghousach mogą spędzać całe dni z dala od rodziny i bliskich. To duże wyrzeczenie, ale nagroda również może być wysoka – pieniądze, bycie na ustach milionów ludzi, wyjazdy na turnieje na całym świecie i tysiące fanów.

Dziś to rzeczywistość Jankosa, ale nie zawsze tak było. W 2011 roku, kiedy odbywały się pierwsze mistrzostwa świata w LoL-a, Marcin Jankowski był jeszcze w technikum gastronomicznym. – Lubiłem jeść, więc pomyślałem, że polubię też gotowanie. To była spontaniczna decyzja, bo raczej nie wiązałem swojej przyszłości z kucharzeniem – zdradza Jankos.

Miłość do gier zaszczepił w nim ojciec, który po nocach zagrywał się w Dungeon Keepera czy Warcrafta III. Młody Marcin poszedł w jego ślady. Kiedy Warcrafta poznał na wylot, przerzucił się na Dotę, a stamtąd już tylko krok dzielił go od Ligi Legend. Z grą Riotu po raz pierwszy zetknął się w programie stacji Hyper, prowadzonym przez… Tadeusza „Zooltara” Zielińskiego. Zooltar przez wiele lat łączył pracę w magazynach growych z rozwijaniem programu z recenzjami i nowościami. Jedną z nich była właśnie Liga Legend

Była taką lepszą Dotą, nowocześniejszą i ładniejszą – opisuje swoje pierwsze wrażenia Jankos, który wkrótce zakochał się w LoL-u. Ze wzajemnością. Całe wakacyjne noce spędzał na amerykańskich serwerach, gdzie zdobywał kolejne poziomy doświadczenia i wspinał się w rankingu graczy. Jego przeciwnicy byli przekonani, że jest Koreańczykiem, bo grał tak dobrze. Jak na amatora.


Fot. Adela Sznajder

Profesjonalistów można było wówczas zliczyć na palcach kilku rąk. Łatwy start zapewniły im organizacje znane z innych dyscyplin: francuskie against All authority, rosyjskie Moscow Five czy szwedzki Fnatic. Barw tego ostatniego bronił na samym początku Polak – Maciej „Shushei” Ratuszniak. Fnatic znalazło się też wśród ósemki, która wywalczyła sobie awans na pierwsze Mistrzostwa Świata. W 2011 roku gościły one na letniej odsłonie DreamHacka w szwedzkim Jönköping i szokowały ogromną pulą nagród jak na debiut. Wynosiła ona 100 tys. dol., a więc prawie cztery razy więcej niż w równoległym turnieju Counter-Strike’a. To tylko pokazywało, że producent jest w stanie zainwestować więcej niż twórcy CS-a i widzi w e-sporcie olbrzymi potencjał.

Na turnieju ekipa Shusheia najpierw zdeklasowała konkurentów z Filipin, ale później przegrała trzy kolejne mecze. Na szczęście w fazie grupowej odpadała tylko jedna drużyna, więc do domu wracali Filipińczycy, a Fnatic rozpoczynało rywalizację w play-offach. Walcząca pod szwedzką banderą formacja rozprawiła się z dwiema drużynami z Ameryki Północnej: CounterLogic Gaming i Epik Gamer, a później w finale trafiła na against All authority. Potyczka o 50 tys. dol. padła łupem Fnatic, więc Shushei mógł cieszyć się historycznym zwycięstwem. Wśród jego kolegów już wtedy wyróżniał się Hiszpan, xPeke, który na mistrzostwach świata miał grać jeszcze trzykrotnie. Tak świetlana przyszłość nie stała się jednak udziałem Shusheia, który sukcesu nie powtórzył i po kilku latach zakończył karierę.

Jednym z obserwatorów jego triumfu na Mistrzostwach Świata był Jankos. Młodziak nie czuł wówczas żadnego respektu przed krajowym mistrzem. – Byłem dumny, że Polak wznosi puchar, ale wiedziałem, że stać mnie na coś podobnego. Chciałem być na jego miejscu – wspomina Jankos. Nie były to czcze przechwałki. Jego talent zauważył Amerykanin IWillDominate, który doradził mu zmierzenie się z profesjonalistami. IWillDominate wyczuł w Jankosie potencjał. Polak przeniósł się więc na europejski serwer, co niestety wiązało się z koniecznością ponownego tworzenia konta i nabijania poziomów doświadczenia od zera. Używając fachowego słownictwa, można je określić farmieniem, czyli mozolnym wygrywaniem kolejnych potyczek ze słabiej notowanymi przeciwnikami, aby zdobyć punkty i odblokować nowe postaci. Teoretycznie można je było pozyskać ze sklepu, ale Jankos wolał nie inwestować realnych pieniędzy w grę, która oferowała mu jedynie rozrywkę, a nie zarobek. Na szczęście Liga Legend nie dawała przewagi ludziom z grubymi portfelami (model pay-to-win). Nawet osoba z wąskim wachlarzem postaci mogła z powodzeniem rywalizować z kimś, kto wykupił całe ich spektrum.

Jankos poświęcał LoL-owi cały wolny czas. Walczył w trybie Solo Queue, w którym gra dorzucała go do drużyny złożonej z graczy o podobnych umiejętnościach. Polak wyróżniał się jednak nawet w najlepszych składach, co po kilku miesiącach zaprowadziło go do czołówki światowego rankingu. Wtedy zaczęły się do niego zgłaszać półprofesjonalne drużyny z tzw. propozycją nie do odrzucenia. Miał zasilić ich składy i wspólnie jeździć na turnieje.

Zaczęło się od francuskiej formacji, konkretnie Teamu Mistral. To właśnie w jej barwach Jankos odwiedził swoje pierwsze LAN-y w Poznaniu, Warszawie i Krakowie. Jak sam mówi, w tamtych czasach bardziej od nazwy drużyny liczył się jej skład. – Zgrywaliśmy się jako piątka zawodników i przechodziliśmy z jednej do drugiej organizacji w zależności od turnieju. Łatwo się było dogadać, bo nie był to jeszcze czas profesjonalnych kontraktów czy wypożyczeń. Wolna amerykanka – wyjaśnia Jankos. Kiedy on wspinał się po szczeblach krajowych turniejów, prawdziwą furorę za granicą robili inni Polacy.

W 2012 roku z MeetYourMakers związała się polska piątka w składzie Kubon, Mokate, Czaru, Makler i Libik. Ich forma eksplodowała na początku 2013 roku i zaowocowała świetnymi występami na turniejach Intel Extreme Masters w Katowicach i Sao Paulo. W świecie League of Legends nie były to jednak pierwszoplanowe turnieje. Najważniejsza była liga LCS (League of Legends Championship Series) podzielona na dwa sezony (splity) – wiosenny i letni. Każdy region świata miał w nich swoją własną tabelę. W 2018 roku takich regionów było czternaście; pięć lat wcześniej o połowę mniej. Ich zwycięzcy spotykali się w finałowym turnieju, aby wyłonić najlepszych z najlepszych – mistrzów świata.

Najpierw trzeba jednak było dostać się do ligi. Turniej wstępny zorganizowano w Lille. Do Francji udało się jednak nie tylko MeetYourMakers, ale również Team Mistral Jankosa. Obu tych zespołów nie można jednak było wówczas porównywać. MYM miał już za sobą mnóstwo zagranicznych wiktorii, a dla Jakosa była to zupełna pierwszyzna na obcej ziemi.


Fot. Helena Kristiansson

17-latek udał się do Lille nocnym busem. W mieście wylądował nad ranem i wybrał się na poszukiwania turnieju. – Miałem się spotkać z managerem na dworcu, ale nikogo tam nie było, więc poszedłem sam. Szczęśliwym trafem znalazłem właściwy hotel w obcym mieście i miałem… całą godzinę na ogarnięcie się po podróży – wspomina Marcin. Co ciekawe, był przekonany, że na turnieju będzie grał na klawiaturze i myszce organizatorów, więc przyjechał z pustymi rękoma i musiał szukać ratunku u kolegów. Ci na szczęście mieli zapasowy sprzęt, dzięki czemu eskapada przez pół Europy nie poszła na marne. Z drugiej strony jego Team Mistral daleko nie zaszedł – poległ już w pierwszej rundzie.

Turniej wygrał MYM, który ostrzył sobie zęby na miejsce w prestiżowej lidze. W tym celu musiał wygrać turniej kwalifikacyjny rozgrywany kilka tygodni później. MYM miał do pokonania dwa zespoły: najpierw mousesports, a później DragonBorns z pamiętającym lepsze czasy Shusheiem w składzie. W obu przypadkach losy rywalizacji rozstrzygał tie-break, ale to Polacy zawsze byli górą. Sukces stał się faktem – polska piątka trafiła do najlepszej ligi świata, która na poważnie miała sprawdzić ich umiejętności.

Początek ligi LCS był doskonały i zupełnie nie zwiastował katastrofy, jaka czyhała za rogiem.

W pierwszym tygodniu rozgrywek MYM triumfował w czterech z pięciu meczów. Świetna postawa – jak na debiutantów – zaowocowała drugim miejscem w tabeli. „Styl gry Polaków, który w dużej mierze opierał się na używaniu dwóch teleportów i kompozycji z obszarowymi obrażeniami, zdecydowanie zaskoczył europejskie formacje”, pisał Cybersport. Niestety europejskie drużyny w końcu rozgryzły polską taktykę, co spowodowało marsz MYM-u w dół tabeli. Od czwartego do dziewiątego tygodnia rozgrywek Polacy wygrali jedynie dwa mecze na osiemnaście rozegranych. Finalnie zajęli ostatnie miejsce.

W czasie, kiedy MYM zbierał baty od europejskich liderów, w siłę rosła nowa formacja Jankosa grająca pod sztandarami – kolejno – GF-Gaming i H2k, a później jako niezależny miks Kiedyś Miałem Team (KMT, nazwa wyrażająca tęsknotę za organizacją). Oprócz Marcina o jego sile stanowili Xaxus, Overpow, Celaver i Vander. KMT okazał się mieszanką wybuchową. Ekipa pokonała Wilki z Kopenhagi w finale DreamHacka w Bukareszcie i sam MYM w finale polskiej Ligi Cybersportu.

CZYTAJ DALEJ NA KOLEJNEJ STRONIE

%pagebreak%

Pod koniec sezonu udało jej się wywalczyć ostatnie miejsce premiowane udziałem w barażach o awans do najwyższej klasy rozgrywkowej. W tym samym turnieju udział miał wziąć również zdegradowany MYM, ale obie polskie formacje były w zupełnie innych humorach. Po tragicznym sezonie MYM walczył o honor i pozostanie wśród elity. Kiedyś Miałem Team było rozpędzone i głodne sukcesów.

Drużyny broniące swojego miejsca w lidze miały teoretyczną przewagę. Mogły wybrać sobie przeciwnika. Właśnie w ten sposób ostatnią przeszkodą na drodze Kiedyś Miałem Team ku wymarzonym LCS-om stanęła utytułowana formacja Ninjas in Pyjamas. Umiejętności i pomysłowość były jednak po stronie Polaków. „KMT ogrywało Ninjas in Pyjamas pod każdym możliwym względem, zarówno drużynowo, jak i indywidualnie. Polacy rozgrywali wszystko w swoim spokojnym i stanowczym stylu, co raz jeszcze otworzyło im drzwi do wygranej”, opisywał triumf polskiego underdoga (teoretycznie słabszej drużyny) Cybersport. „To nieprawdopodobne uczucie, ciężko jest mi teraz wykrztusić z siebie coś mądrego. Jesteśmy bardzo szczęśliwi. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że NiP jest ciężkim przeciwnikiem, i wiedzieliśmy, że będzie bardzo trudno, ale czuliśmy, że jesteśmy w stanie to zrobić”, mówił zaraz po triumfie Oskar „Vander” Bogdan.

Zrządzeniem losu, kiedy w jednym polskim obozie wznoszono ręce w górę w geście triumfu, w drugim nastroje były zupełnie inne. MYM nie sprostał warunkom stawianym przez Copenhagen Wolves i musiał pożegnać się z najlepszą w Europie ligą LoL-a. W tym samym dniu Polska straciła jedną drużynę w LCS-ach i zyskała drugą. Choć wymiana zaszła bardzo płynnie, to życie Jankosa wywróciło się do góry nogami.

Zaraz po powrocie z Kolonii, gdzie rozgrywano kwalifikacje, postanowił bardzo poważnie porozmawiać z rodzicami o swojej przyszłości. – Chciałem być e-sportowcem i powiedziałem im o tym prosto z mostu – wspomina. Nie była to już zabawa w granie, ale szansa na profesjonalizację i atrakcyjny zarobek. Drużyny grające w lidze spotykały się bowiem co tydzień w kolońskim studio Riotu, aby rozgrywać ze sobą mecze. Dlatego zawodnicy najczęściej przenosili się do Niemiec na stałe i mieszkali w gaminghousach.


Fot. Christoph Soeder/dpa picture alliance/Alamy Stock Photo

Niedługo po triumfie w Kolonii Kiedyś Miałem Team dogadało się też z Team Roccat. Polacy odprzedali swój slot niemieckiej organizacji i zasilili jej szeregi jako główna ligowa piątka. Organizacja zobowiązała się do zapewnienia wszystkiego, co potrzebne do życia w Kolonii, wzięcia na siebie komunikacji z producentem gry i wypłacania pensji. Jankos musiał „jedynie” zrezygnować z dotychczasowego życia w Poznaniu.

Tata był za, ale mama miała wątpliwości – zdradza Jankos. Był wówczas w trzeciej klasie technikum i ze względu na naukę nie mógł poświęcić się grze w 100 proc. – Wyszedłem z przekonania, że jeśli kiedykolwiek będę musiał dokończyć szkołę, to, to zrobię. Taka okazja w LoL-u może się już za to nigdy nie powtórzyć. Konieczna była szybka decyzja.

Jankos poszedł za głosem serca i wybrał swoją pasję.

Razem z czwórką kolegów przeprowadził się do Niemiec, gdzie zaczął przyzwyczajać się do nowego stylu życia. Zamieszkał w gaminghousie, gdzie musiał poddać się treningowej rutynie, która do dziś naznacza dziesięć miesięcy w roku. – Budzimy się zwykle około dziesiątej i drużynowo odwiedzamy siłownię. Po posiłku każdy ma czas wolny do piętnastej. Wtedy zaczynamy trening w LoL-a. Najpierw omawiamy plan na cały dzień, a później gramy sparingi z innymi drużynami – zdradza Jankos. Na papierze wydaje się to dość proste, ale kiedy pod jednym dachem zamieszka kilku młodych mężczyzn, którzy spędzają ze sobą przynajmniej siedem godzin dziennie… może dojść do konfliktów. W Team Roccat – przynajmniej na początku – wszystko szło jednak jak w zegarku. I to zarówno w grze, jak i poza nią.

Na półmetku sezonu Roccat zadomowiło się na pozycji lidera. Polscy debiutanci ponownie zadziwiali całą Europę pomysłowymi strategiami i świetną egzekucją. Overpow i VandeR zostali docenieni tytułami MVP kolejnych kolejek, a w pokonanym polu zostawały takie potęgi jak Gambit Gaming czy Alliance. – Zaczęliśmy wierzyć w siebie, bo wygrana przychodziła za wygraną – wspomina Jankos. Niestety później przyszedł kryzys.

Polacy przegrali kilka kluczowych meczów i spadli na czwarte miejsce w tabeli. Na szczęście do play-offów przechodziła pierwsza szóstka. Tam poradzili sobie lepiej, wygrywając mecz o trzecie miejsce z Alliance i inkasując 10 tys. euro. Właśnie wtedy do Jankosa przylgnęła jego ksywka: „Król pierwszej krwi”. Skąd się wzięła? – Gram na pozycji leśnika, co oznacza, że przesuwam się pomiędzy różnymi zakątkami lasu na mapie, zabijam neutralne potwory i pomagam innym graczom. Dzięki temu bardzo często biorę udział w pierwszym zabójstwie przeciwnika – wyjaśnia Jankos. Trenujący go wówczas Fryderyk „Veggie” Kozioł dodawał do tego również określenie „jeździec bez głowy”, ponieważ Jankos rzadko planował swoje ruchy, ale za to perfekcyjnie czytał grę przeciwników i błyskawicznie odnajdował się w trudnej sytuacji.

A właśnie w taki sposób można określić letni split w wykonaniu Jankosa i spółki. Totalna katastrofa! Przynajmniej na początku. – Nie mogliśmy wejść na swój normalny poziom i zdarzało nam się przegrywać wszystkie mecze w kolejce – opisuje Jankos. Team Roccat przez pierwsze trzy kolejki nie rozstawał się z ostatnim miejscem w tabeli. Odrodzenie przyszło w drugiej połowie splitu, kiedy Jankosowi udało się zdobyć tytuł najbardziej wartościowego zawodnika kolejki. Rzutem na taśmę Roccat awansowało na szóste miejsce, premiujące do play-offów. Sezon nie skończył się więc wcale źle, bo Polacy doszli aż do półfinału, gdzie postawili trudne warunki Fnatic. Choć ulegli, to zostali zapamiętani jako solidna drużyna.

Niestety play-offy okazały się przelotną zwyżką formy. Kolejny split każdy z Polaków wolałby wymazać z pamięci. Roccat zajęło ósme miejsce na dziesięć zespołów i musiało walczyć o utrzymanie w lidze. Udało się i choć zabrakło pucharów, to została przynajmniej satysfakcja z pokonania zaplecza LCS-ów. – Cel minimum został spełniony, ale każdy z nas czuł gorycz porażki – komentuje Jankos. Słabe wyniki wymusiły zmiany kadrowe. W składzie ostało się tylko dwóch Polaków, Jankos i Vander. Uzupełnili ich gracze z Francji i Skandynawii. Po raz pierwszy od dłuższego czasu polski duet musiał przyzwyczaić się do komunikacji po angielsku i nieco innego klimatu w „szatni”.

Brak sukcesów sprawił, że Jankos intensywnie myślał nad swoją przyszłością. Związał się z LoL-em, ale nie miał pewności, czy będzie się w stanie utrzymać z grania przez najbliższe lata. – Wtedy uświadomiłem sobie, że nawet jeśli moja forma spadnie, wokół gier jest mnóstwo rzeczy do roboty. Mógłbym zostać trenerem, analitykiem czy streamerem – mówi Marcin. Szczególnie dobrze wychodzi mu to ostatnie. Na YouTubie jego kanał już teraz subskrybuje blisko 200 tys. osób. W filmikach dzieli się swoimi strategiami, analitycznym spojrzeniem na grę czy ciekawostkami z życia profesjonalnego gracza, które wcale nie jest usłane różami.

Opuszczasz wszystko na dziesięć miesięcy w roku, bo tyle trwa sezon. Wtedy liczy się tylko gra. Nie ma czasu na rodzinę czy dziewczynę – podkreśla Jankos. Każdy pro gamer musi poświęcić się dla gry, zespołu i treningów, jeśli chce odnosić sukcesy. Wysiłek wkładany w LoL-a ma jednak również drugą jaśniejszą stronę. – Trochę narzekam, ale nigdy nie zostawiłbym tego świata. Zarabia się całkiem nieźle, a na dodatek można zwiedzić miejsca, w które w życiu byś nie trafił – dodaje Jankos.


Fot. Christoph Soeder/dpa picture alliance/Alamy Stock Photo

Niestety, ze względu na stacjonarny sezon gracze nie podróżują tak często jak zawodnicy innych dyscyplin. Mieszkają w Berlinie, gdzie co tydzień spotykają się w ramach meczów danej kolejki. Najlepsi jadą na „Worldsy”, czyli wieńczące sezon zawody, które odbywają się w różnych krajach. Przez pierwsze dwa lata w lidze Jankos nie zasmakował tych, swego rodzaju, Mistrzostw Świata. Stały się one celem numer 1 na kolejny sezon. Aby go osiągnąć, zmienił zespół. Dogadał się z H2k i wspólnie z Vanderem zasilił szeregi tej brytyjskiej organizacji.

Zespół potrzebował kilku miesięcy na zgranie się po transferowych zmianach. Stąd całkiem rozczarowujące początki – czwarte miejsce w wiosennych play-offach. Później było już jednak lepiej. Lato przyniosło trzecie miejsce i upragniony awans na Worldsy, rozgrywane w Nowym Jorku. – To było niesamowite przeżycie. Prawdziwe święto LoL-a z niesamowitym klimatem i codziennymi meczami – opisuje Jankos. A dodatkowo z ogromną pulą nagród, wynoszącą aż 5 mln dol.!

Niestety na początku zanosiło się, że H2k nie dostanie z niej ani centa. Drużyna Jankosa trafiła do grupy śmierci z Edward Gaming (zwycięzcami chińskiej ligi), ahq e-Sports Club (utytułowanymi Tajwańczykami) i INTZ e-Sports (tylko nieco słabszymi Brazylijczykami). Po pierwszej kolejce trudno było odgonić negatywne przewidywania. Jankos i spółka poradzili sobie z tymi ostatnimi. Rewanże przyniosły jednak zupełnie inny obraz gry H2k. „Fani profesjonalnego LoL-a nie chcieli wierzyć w to, co działo się na ekranach. Reprezentanci Europy z bilansu 1 : 2 nagle obrócili swoją sytuację o 180 stopni i znaleźli się na szczycie zestawienia”, pisał o turnieju Cybersport.

CZYTAJ DALEJ NA KOLEJNEJ STRONIE

%pagebreak%

W ćwierćfinale dopisało im szczęście. Trafili na teoretycznie najsłabszą drużynę – rosyjskie Albus NoX Luna, które w jednostronnym pojedynku roznieśli 3 : 0. Finałowa czwórka była dużym osiągnięciem, ale apetyt rósł w miarę jedzenia. Ostatnim przeciwnikiem na drodze do finału byli Koreańczycy z Samsung Galaxy, czyli ówcześni imperatorzy LoL-a. Aby posłużyć się piłkarską analogią, można powiedzieć, że dysponowali składem Barcelony w najlepszych latach Leo Messiego. H2k stało tymczasem na poziomie Atletico – miało potencjał, ale brakowało szczypty magii i zgrania.

Niestety, Koreańczycy nie dali szans pretendentowi z Europy. Prowadzili grę od początku do końca. I po profesorsku zostawili drużynę Jankosa bez żadnego wygranego pojedynku. „Czuję się taki pusty po porażce. Nie ma powodu, aby rano wstawać”, napisał na swoim Twitterze Jankos, zdruzgotany po porażce.

Koreańczycy zakończyli jego sen o końcowym triumfie, ale na sam koniec w wielkim finale ulegli swoim rodakom z SK Telecom T1. Pojedynek ten był jednym z epizodów tzw. wojny telekomów – na szczycie światowego LoL-a. Ta zwyczajowa nazwa wzięła się stąd, że partnerem jednej drużyny był Samsung, produkujący telefony, a właścicielem drugiej SK telekom, świadczący usługi telekomunikacyjne.

Skąd wzięła się ich dominacja w światowym LoL-u? – Niektórzy grają po prostu więcej, inni mają więcej trenerów, bardziej rozbudowany sztab, albo po prostu więcej talentu. Poza tym jest tam duża konkurencja. Chińczycy czy Koreańczycy wiedzą, że muszą grać bardzo dobrze, bo jest cała kolejka zawodników, którzy tylko czekają, żeby zająć ich miejsce. W Europie tego nie ma, ci gracze, którzy są dość dobrzy, mają poczucie bezpieczeństwa. Nawet jeśli nie będą wygrywać, rozwijać się, to nie stracą miejsca pracy. W Azji jak ci nie idzie, trafiasz na ławkę rezerwowych – wyjaśniał Jankos dla WP. Kiedyś Azjaci wygrywali mechanicznie, jednak na skutek zmian w grze Riot położył większy nacisk na samą walkę, w czym Europejczycy już tak bardzo nie odstają, ale i tak żadna ekipa z naszego regionu nie powtórzyła sukcesu Fnatic z 2011 roku. Począwszy od drugiego sezonu Mistrzostw Świata, zawsze wygrywał Daleki Wschód – pięć razy Koreańczycy i po razie Tajwańczycy oraz Chińczycy. Zwłaszcza ci ostatni inwestują w budowanie własnych dream teamów. Stając naprzeciwko nich, europejskie ekipy często czują bezsilność. – Staramy się, jak możemy, dajemy z siebie wszystko, wykorzystujemy całego skilla i całą wiedzę o grze, wykładamy na stół wszystkie karty, a to i tak nie wystarcza – dodaje Jankos.

Tym większy był sukces H2k, które na podium ustąpiło jedynie Koreańczykom. Zarząd organizacji postanowił jednak przebudować skład i nie przedłużać kontraktów z połową drużyny. Odejść musiał m.in. Vander, najlepszy przyjaciel Jankosa. – Graliśmy razem od 2013 roku i spędzaliśmy ze sobą dużo czasu, więc naturalnie było mi smutno. Straciłem przyjaciela, bo choć spotykaliśmy się w Internecie, to nie to samo, co mieszkanie w jednym domu czy dzielenie pokoju w hotelu – mówi Jankos, który po raz pierwszy znalazł się w zespole, w którym z nikim nie mógł rozmawiać po polsku. Wśród jego zespołowych kolegów znaleźli się Rumun Odoamne, Holender Febiven, dwaj Koreańczycy: Nuclear i Chei, a także amerykański trener.

Choć marka była ta sama, to zespół musiał zgrywać się od początku. W nowej ekipie Jankos zajął nową pozycję. Nie chodzi jednak o rolę na mapie, a codzienne życie. Stał się liderem. – Miałem 22 lata, a taki wiek w LoL-u to już prawie senior – żartuje gracz. Do głosu zaczynały dochodzić roczniki przełomu wieków. Jankos wygrywał jednak doświadczeniem zgromadzonym przez cztery lata na światowej scenie. Opłaciło się to zarówno na turniejach, jak i w gaminghousie, podczas treningów. – Z czasem wiesz już, kiedy należy dodać nieco emocji podczas wywiadu, aby podgrzać atmosferę, ale nie stracić na profesjonalizmie. Orientujesz się, jak rozładować napięcie na treningach czy zmotywować kolegów do walki – wyjaśnia Jankos.

W Internecie często można znaleźć komentarze, że Jankosa „po prostu nie da się nie lubić”. Żartuje, jest wyluzowany, chętnie udziela wywiadów i nie boi się ekspresyjnie podchodzić do wydarzeń na mapie. Choć przychodzi mu to naturalnie, to w przyszłości takie budowanie popularności może mu się opłacić. – Nie chcę być zapamiętany jedynie jako gracz, ale raczej jako osobowość. Grać na najwyższym poziomie możesz przez kilka lat, streamować i dostarczać publice rozrywki znacznie dłużej – argumentuje.

Mimo tych aspiracji celem numer 1 wciąż pozostawało wygrywanie. Tu niestety nie szło tak dobrze. Rok 2017 był dla Jankosa i H2k nieudany. Zespół ani razu nie zdołał wdrapać się na podium regionalnych play-offów. „Każdy z nas mógł zagrać lepiej, każdy z nas mógł komuś pomóc i każdy z nas może wziąć odpowiedzialność za tę porażkę”, mówił Jankos pod koniec 2017 roku. – Jeśli każdy wcześniejszy rok kończyłem wyżej niż poprzedni, to 2017 mogę spisać na straty – ocenia z dzisiejszej perspektywy Marcin.

Chciał jeździć po świecie i wygrywać, a tymczasem brak progresu zmusił go do poszukiwania nowej drużyny. Kiedy na horyzoncie pojawiła się oferta G2 Esports, nie zastanawiał się długo. – Ta drużyna wygrała wszystkie cztery poprzednie play-offy – ekscytuje się Jankos. – Nie szedłem za pieniędzmi, a miałem lepsze finansowo oferty. Wybrałem G2, bo widziałem w nich największy potencjał – dodaje.

Nie rozczarował się. Choć sezon przynosił ekipie wzloty i upadki, to na koniec dostała się ona na Worldsy. W decydującym o awanse spotkaniu naprzeciwko G2 stanęła niemiecka formacja Schalke 04, której barwy reprezentował Vander. W bratobójczym pojedynku górą okazała się jednak dywizja Jankosa. – Po wejściu na mapę wyłączasz wspomnienia ze wspólnych treningów czy spędzonego czasu. Liczy się końcowy triumf – komentuje Jankos.

Finałowy turniej organizowała tym razem Korea, która na mecze zarezerwowała piękne stadiony. Półfinały rozgrywano na arenie, gdzie trzy lata wcześniej gościła Letnia Uniwersjada, a finał miał miejsce na stadionie piłkarskim Incheonu United, który pomieścić może aż 50 tys. ludzi. G2 nie jechało jednak na Daleki Wschód z wielkimi nadziejami. – Podczas pierwszego bootcampu w Korei wydawało mi się, że po prostu nie gramy na najlepszym poziomie – zdradza Jankos. Zimny prysznic przyszedł już na samym początku, porażka ze skazywanymi na pożarcie Wietnamczykami z Phong Vũ Buffalo podziałała mobilizująco. Zespół uwierzył w swoje możliwości po wygranej z Koreańczykami z Afreeca Freecs. Atmosfera zawodów, adrenalina i presja na wynik sprawiły, że w G2 wstąpiła nowa energia, która w tie-breaku decydującym o awansie do play-offów pozwoliła pokonać mistrzów Tajwanu.

Nie posiadałem się ze szczęścia, że udało się nam wyjść z grupy – wspomina Jankos. Niestety, w ćwierćfinale los skojarzył jego formację z faworytami całego turnieju, Royal Never Give Up (RNGU) z Chin. Cybersport okrzyknął mecz pojedynkiem Dawida z Goliatem, stawiając formację Polaka na straconej pozycji. „Chińczycy marzą o zajęciu najwyższego stopnia podium, inaczej mogą zaliczyć największą wpadkę w historii, jaką byłoby odpadnięcie z G2 Esports”, pisał serwis. Jankos i reszta G2 chciała jednak sprawić nie lada niespodziankę, której nie spodziewał się cały e-sportowy świat.

Zaczęło się zgodnie z planem. Pierwsza runda pokazała nie lada dominację Chińczyków, którym przewodził uznawany za najlepszego gracza świata Uzi. Później do głosu doszedł jednak duet Jankos – Perkz, który zdominował środek pola i wyprowadził G2 na prowadzenie 2 : 1. Wtedy RNGU poczuło nóż na gardle i zmobilizowało się do ofensywy, która doprowadziła do tie-breaka. Ten skończył się po 38 minutach, kiedy – ku zaskoczeniu wszystkich zgromadzonych – G2 zdołało rozmontować azjatycką defensywę. „Nie mogłem uwierzyć w to, co się stało w tym meczu. Dokonaliśmy niemożliwego”, mówił Jankos.

Wszystko, co dobre, szybko się kończy. Tak było i w tym przypadku – sen o mistrzostwie po raz drugi pogrzebany został w półfinale, gdzie G2 musiało uznać wyższość późniejszych mistrzów z chińskiego Invictus Gaming.

Jankos wracał do Polski z brązem i apetytem na końcowy triumf w kolejnym sezonie. – Teraz mamy już wszystko, by wreszcie wznieść puchar do góry – deklaruje. Ma 25 lata, co stawia go wśród najstarszych zawodników tej dyscypliny. Nie jest powiedziane, że w LoL-u doskonale radzić sobie mogą tylko nastolatki, jednak z drugiej strony jego umiejętności motoryczne nie będą się już rozwijały. Co innego z przeglądem pola, strategicznym podejściem do rozgrywki czy odpornością na stres.

Na to ostatnie niebywały wpływ ma praca z psychologiem, z usług którego korzysta G2. – Pomaga poukładać sobie w głowie priorytety i nie tiltować, jak w slangu graczy określa się spalanie się w ważnych momentach – wyjaśnia Jankos. To pokazuje tylko, jak daleką drogę przeszedł od chłopaka, który zarywał noce, aby grać na amerykańskich serwerach, który rzucił szkołę i całe życie w Polsce, stawiając wszystko na jedną kartę z napisem Liga Legend.

Dla LoL-a poświęciłem szkołę i mnóstwo wolnego czasu. Można powiedzieć, że także młodość, bo przez dziesięć miesięcy w roku muszę mieszkać w Berlinie. Tyle trwa sezon. Nie ma czasu na wyjścia ze znajomymi, dziewczynę czy cokolwiek poza treningami. Ale wciąż to kocham! – kończy Jankos.

Karol Kopańko


Książkę możecie kupić TUTAJ.


 

Redakcja cdaction.pl nie odpowiada za treść tego artykułu sponsorowanego.


Redaktor
Art. sponsorowany
Wpisów157

Obserwujących0

Dyskusja

  • Dodaj komentarz
  • Najlepsze
  • Najnowsze
  • Najstarsze