24
3.11.2013, 15:00Lektura na 11 minut

[Magazyn kulturalny] Pearl Jam, Maczeta Zabija, Walking Dead, Powerwolf, Baśnie...

Łacinskie chóry i ostre gitary, prawda i fikcja, komedia i dokument - magazyn kulturalny zróżnicowany jak zawsze. Do tego okazało się, że "rozczytaliśmy" się na tyle, że część książek odpadła z obawy przed dysproporcją. Zapraszamy!


Adam „Adzior” Saczko

  • Czego słuchaliśmy
  • Co oglądaliśmy
  • Co czytaliśmy
  •  

    PEARL JAM - LIGHTNING BOLT

    Mieliście nadzieję na to, że Pearl Jam – wzorem pozostałych tuzów wielkiej czwórki z Seattle – powróci do grunge’owych korzeni? O, takiego wała! Myśleliście, że zaoferuje tego samego, pozytywnego rock’n’rolla co przy okazji Backspacer? Gdzie tam! Co nie znaczy wcale, że jubileuszowy (bo dziesiąty) długograj Veddera i spółki jest dziełem nieudanym, przeciwnie – tylko potwierdza, że Perłowy Dżem słusznie cieszy się ogromną estymą. Chłopaki postawili na przekaz tyleż ponury, co koherentny – Getaway to świetny otwieracz, ale i pewna obietnica ("but I found my place and it's alright") zapowiadająca kawał porządnego, hard-rockowego łojenia, wyraźnie przy tym (tak muzycznie, jak i lirycznie) agresywniejszego. W ucho wpada zwłaszcza punkowy Mind Your Manners, którego nie powstydziłyby się szarpidruty z Dead Kennedys, później bywa rozpaczliwie (My Father’s Son), ale druga część albumu jest odrobinę spokojniejsza. Nawet jeśli singlowe Sirens ma się zdaniem niżej podpisanego dość blado w stosunku do takiego Among the Weaves, jako całość Lightning Bolt to zróżnicowana, rockowa podróż i jeden z lepszych albumów w tym roku.

    [Papkin]

    POWERWOLF - BIBLE OF THE BEAST

    Przy okazji jednego z magazynów spowiadałem się wam z symfonicznego nałogu. Ale to nie jedyne uzależnienie, które nie chce mnie opuścić. Golenie przy Ice, Ice Baby i We've Got it Goin' On wywołało reakcję zwrotną i każe co jakiś czas dostarczać uszom kiczu. W wielu wydaniach - czasem roztańczonych girlsbandów z dyżurną murzynką w składzie, innym razem pada na zabawnych w swej pseudomroczności powermetalowców. I tak pewnego wieczoru dostałem od kolegi maila o treści "Powerwolf, album Bible of the Beast, ogarnij". Ogarnąłem.

    To, co jest najważniejsze w odbiorze albumu niemiecko-rumuńskiej ekipy, to dystans. Patrząc na barokowe tytuły w stylu Raise Your Fist, Evangelist czy We Take the Church by Storm nasze babcie dostałyby zawału, ale dla współczesnego słuchacza to nie problem. Teksty Powerwolf są tak bajecznie odrealnione, że słuchanie o zmartwychwstaniu przez erekcję po chorałach deklamujących łamaną łacinę jest lepsze od dowolnego kabaretu. Zwłaszcza, gdy zabiegi muzyczne z ostrzejszej rąbanki przechodzą w brzmienie niemal familijne. Bible of the Beast jest jak oglądanie polsatowskiego Herkulesa na studiach, jak gra w Surgeon Simulator, jak budowanie robota z drewnianych klocków po powrocie z pracy. Widzimy, że wiele rzeczy wygląda nie tak, że nie powinniśmy, ale to właśnie kaszana jest w całości najpiękniejsza.

    [Adzior]

    SLASH - SLASH

    Cylinder, burza czarnych loków, wystający z ust kiep(*) i wszystko jasne. Slash, pierwsza gitara Guns N’ Roses i Velvet Revolver to człowiek-instytucja, stąd aż dziw, że dopiero w 2010 zdecydował się nagrać album otwarcie solowy (wcześniej ukrywał się za nazwą Slash’s Snakepit). Największą siłą tego "debiutu" jest sam jego zamysł – Hudson zebrał znajomych wyjców, wspólnie napisali i zarejestrowali kilkanaście numerów utrzymanych w przeróżnych tempach i estetykach. Każdy z muzycznych gości wyraźnie zaznaczył swoją obecność – zarejestrowany z Lemmym Doctor Alibi spokojnie mógłby się znaleźć na albumie Motorhead, Ozzy dołożył zaś do pieca tworząc na potrzeby Crucify the Dead tekst, który spokojnie można odnieść do trwającego trzy dekady konfliktu na linii Slash-Rose. Zaletą albumu jest to, że każdy znajdzie na nim coś dla siebie, słabostką – że jak już znajdzie, to ograniczy się tylko do tych kilku kawałków. Trzeba jednak oddać Hudsonowi, że kompozytorsko wciąż ma wiele ciekawego do powiedzenia, niekiedy potrafi też wydobyć z towarzyszących mu artystów coś zupełnie nowego (kto by pomyślał, że Fergie potrafi śpiewać rocka? Ba, że robi to fenomealnie!). Niektóre z eksperymentów nie są do końca udane (pościelowe Gotten z Adamem Levinem mogłoby w ogóle nie istnieć, nową wersję Paradise City psują wstawki Cypress Hill), ale to bardzo ciekawy miks wokali, nad którym niezmiennie górują wirtuozerskie popisy jednego z najbardziej znanych gitarzystów hard-rocka w historii.


    (*) już ponoć nie, bo wioślarz rozstał się z nałogiem 

    [Papkin]


    Redaktor
    Adam „Adzior” Saczko

    Od lat gram, piszę, gadam i robię gry. W efekcie gadam o grach popisowo zrobionych. Zagraj w Unavowed.

    Profil
    Wpisów2882

    Obserwujących0

    Dyskusja

    • Dodaj komentarz
    • Najlepsze
    • Najnowsze
    • Najstarsze