29
2.09.2010, 15:20Lektura na 7 minut

Recenzja cdaction.pl - Drakensang: The River of Time (PC)

Do nowego Drakensanga siadałem z dużym kredytem zaufania. Słyszałem pochlebne opinie o poprzedniej części - w tym taką, że grywalnością seria ta przewyższa nawet Dragon Age: Początek. Jako, że genialny dla mnie tytuł BioWare wciągnął mnie jak odkurzacz klocki, z The River of Time wiązałem spore nadzieje.


Adam „Adzior” Saczko

Drakensang: The River of Time
wersja testowana: PC, j. polski (lokalizacja kinowa)
Wydawca: Techland
oficjalna cena: 119,90 zł

Drakensang: The River of Time to gra oparta na niezwykle popularnym w Niemczech, Austrii i Szwajcarii papierowym systemie RPG zwanym Das Schwarze Auge, czyli po naszemu Czarne Oko. Akcja gry rozgrywa się przed wydarzeniami z poprzedniej części – The Dark Eye. Historia ma charakter retrospekcji, którą przeżywa krasnolud Forgrimm opowiadając Gladys (znanej z pierwszej części rudowłosej szarlatance) swoje perypetie z młodzieńczych lat. My jesteśmy bohaterem owej opowieści§.

Ujęcia archetypiczne

Tworzenie postaci odróżnia The River of Time od innych gier RPG. Na początku wybieramy jeden z modeli fizycznych oraz kilkunastu dostępnych archetypów (przypisane są do ras – ludzi, elfów i krasnoludów). Nasz wybór co prawda w pewien sposób ukierunkowuje specjalizację komputerowego alter ego, jednak w gruncie rzeczy swojego wirtualnego poszukiwacza przygód możemy rozwinąć na inny front. Przykładowo – grając łucznikiem, zamiast inwestować punkty doświadczenia w zdolność posługiwania się łukiem, mogłem specjalizować się w walce mieczem i uczynić strzelca wprawnym rębajłą. Dla tych, którzy nabawili się odcisków od trzymania kostek przewidziano tryb ekspercki, w którym sami mogą pobawić się możliwościami edytora. Po stworzeniu postaci możemy wyruszyć w podróż po Aventurii i Wielkiej Rzece.

Uniwersum Drakensanga rzeczywiście urzeka. Mimo że twórcy dysponowali wyraźnie mniejszym budżetem i nie mogli stworzyć fotorealistycznej grafiki (o oprawie audiowizualnej później), to i tak udało im się wykreować wyjątkowo przemawiające baśniowe krainy. W Aventurii nie spotkamy się za to z innowacyjnym podejściem do kanonów fantastyki. Mamy tu dumne, leśne elfy, mieszkające na drzewach i niemające sobie równych w kwestii leczenia wszelkich (no, prawie) ran. Spotkamy się też z rubasznymi krasnoludami, z których jeden (będący naszym towarzyszem i opiekunem) wciąż wchodzi w słowne utarczki z nieco zniewieściałym szermierzem. Wreszcie natykamy się na otyłego, skorumpowanego mytnika czy werbalnie ograniczonego orka. Twórcy, nie siląc się na nadmierną kreatywność, skorzystali więc ze sprawdzonych rozwiązań i spięli je w zgrabną, przystępną całość, którą przemierzamy na pokładzie statku pełniącego jednocześnie funkcję bazy wypadowej.

Trenuj, zbrój się i rób, co chcesz

Jak wcześniej wspomniałem, gra nie jest w stosunku do poprzedniczki sequelem, a prequelem. Pozytywnie zaskoczyło mnie dość niespotykane podejście scenarzystów Radon Labs do ukształtowania fabuły. W przeciwieństwie do niemal wszystkich epickich produkcji fabularnych w nowym Drakensangu nie zostajemy na dzień dobry mianowani jedyną nadzieją ludzkości i mesjaszem narodów. Przez kilkanaście godzin gry nie spotkałem się z żadnymi przesłankami o jakimś wyższym celu, który spełnić mogę jedynie ja. Questy zostały dopasowane do wizerunku naszej postaci jako obieżyświata. W jednej chwili musimy wykryć nielojalność przełożonego mundurowych w mieście, później rozwiązać spór pomiędzy elfami a piratami, i tak dalej...Choć niektórzy uznają podobną wielowątkowość i podobną wagę naszych misji za wadę, dla mnie jest to przyjemna odmiana wobec utartego już schematu ratowania świata przed kolejnymi samozwańczymi kandydatami do objęcia nad nim absolutnej, totalitarnej władzy. I choć potem mamy do odegrania nieco większą rolę (trailerowe "Prevent the realm from falling into darkness", odwołujące się m.in. do grożącej królestwu wojny domowej), to nie jest to od początku celem samym w sobie.

W ciekawy sposób potraktowano również zadania, które cechuje widoczna różnorodność. Jasne, zdarzają się klasyczne polecenia dla chłopca na posyłki. Na przykład – napotkana przez nas dziewczynka się zatruła, więc musimy drałować nie taki wcale mały kawałek drogi, by przynieść jej napar poprawiający samopoczucie. Pomimo kilku tak typowych questów tak naprawdę nie musimy zbyt często zaglądać do dziennika, gdyż nasz bohater o wszystkim dowiaduje się na bieżąco, a sporo spraw mających popchnąć fabułę do przodu załatwiamy niejako po drodze. Dzięki temu przebieg historii jest płynny i praktycznie nie musimy się zastanawiać, gdzie pójść lub czego szukać. W dodatku w ważkich punktach fabuły możemy wybrać sposób, w jaki wypełnimy misję. Przed  wspomnianym wcześniej przyskrzynieniem zepsutego mytnika możemy dostać się do niego po krasnoludzku – czyli szturmem przez zamek i bezpośrednim starciem z gwardzistami – lub też po cichu, przez lochy, ryzykując ucieczkę naszego celu. Podobnych wyborów jest dość dużo, każdy ma też swoje wady i zalety.

Wodospady bez wodotrysków

Grafika The River of Time zasługuje na pochwałę, a w niektórych miejscach nawet na brawa. Projektanci zrezygnowali z wizualnych wodotrysków i wszechobecnego Full HD na rzecz baśniowego klimatu i charakterystycznej przaśności. Nieco cukierkowa, lecz bardzo przyjemna oprawa, podobnie jak w Fable : Zapomniane Opowieści, moim zdaniem sprawdziła się wyśmienicie i pasuje do lekkostrawnej, wolnej od psychologicznych dylematów, fabuły gry. Świetnie prezentuje się gra świateł, nadająca magii idyllicznym krajobrazom Aventurii. Kilka razy przestałem wypełniać zadania, aby przejść się po brzegu jeziora o zachodzie słońca lub poprzyglądać się wyzierającym zza skał promieniom. Podobnie w przytulnym mieście Nadoret, którego mieszkańcy są zajęci swoimi sprawami i rzadko kiedy mają ochotę zwracać uwagę na nasze próby nawiązania kontaktu. Majestatycznym widokom natury towarzyszy przyjemna dla ucha, pasująca do atmosfery całości, muzyka.

Rzuć kością i módl się

Czytelników zacierających już sobie ręce po tylu superlatywach proszę o zejście na ziemię, najlepiej szybko na twarde podłoże, ewentualnie polanie głów zimną wodą pod ciśnieniem. The River of Time byłaby naprawdę genialną grą, gdyby zakończenie w tym miejscu recenzji było zgodne z prawdą. Niestety, rzeczywistość jest dużo mniej różowa. Zaadaptowana w grze mechanika systemu Das Schwarze Auge potrafi naprawdę mocno zirytować i zabić w kilka chwil to, czym zachwycaliśmy się przez ostatnią godzinę gry. Książkowe mechanizmy może i służą graczom siedzącym z kartami postaci przy stoliku, natomiast kompletnie nie odnajdują się na ekranie komputera. Owszem, interfejs oparty na zebraniu inwentarza i rozwoju postaci w jednym okienku to dobry pomysł. Co z tego, skoro walka nie potrafi dostarczyć absolutnie żadnych pozytywnych emocji? Po pierwsze, zmagania oparte są na rzutach kością, co wyprało tak istotny i zazwyczaj spektakularny element rozgrywki z dynamiki. W związku z losowością, widoki naszej drużyny nie mogącej przez minutę trafić bronią (mimo że maksymalnie rozwinąłem umiejętność władania orężem, za to mój magiczny towarzysz zaklęciami trafiał zawsze) w osaczonego wroga, niepowodzenie w zrywaniu jagód czy założeniu bandaża...wierzcie mi, że w grze to chleb powszedni. Co więcej, statystyki wyjątkowo rozmieniono na drobne (zręczność i zwinność to zupełnie co innego!), a umiejętności uczyć mogą nas jedynie nauczyciele (niestety niektórych łatwiej, niektórych trudniej znaleźć), zatem nie wystarczy spełnienie wymagań. Z podobnymi absurdami spotykamy się często. Zbyt często.

Muszę również wspomnieć o kilku innych, mniej znaczących niedociągnięciach. Być może to wina wersji gry, z którą obcowałem przy okazji recenzowania, a w sklepach gracze nabędą poprawiony produkt. Zdarzyło się kilkunastokrotnie, że mój łucznik chyba nie mógł zdecydować się na zakończenie żywota niewinnego potwora i po naciągnięciu cięciwy stał w bezruchu patrząc w dal. W czasie owego zacięcia (trwało dobre kilka sekund) podstępna kreatura zdążyła go zabić. Czasem też towarzysze wykażą się sztuczną nieinteligencją i pobiegną prosto w ferwor walki, mimo że usilnie prosimy ich o stanie w określonym miejscu. Drobnych wpadek nie ustrzegł się też nasz rodzimy dystrybutor - gdzieniegdzie widoczne są niewielkie błędy w tłumaczeniu.

Nieźle, ale...

Wobec tak skrajnych opinii o poszczególnych częściach składowych nowego Drakensanga nasuwają się pytania – jaką grą jest The River of Time? Do kogo jest skierowana? Otóż odpowiedź jest dość prosta. Drakensang : The River of Time to tytuł z wieloma ciekawymi, niekonwencjonalnymi rozwiązaniami osadzonymi w konwencjonalnym świecie – słowem niesamowitym potencjałem, który został jednak w umniejszony przez siermiężną mechanikę. Zawiodą się gracze poszukujący kreatywnego podejścia do fantasy, ponieważ skorzystano ze znanych toposów. Miłośnicy umniejszenia roli papierowych reguł w imię grywalności, tacy jak ja, po pewnym czasie stwierdzą, że są lepsze gry. Za to fani oldschoolowych RPG, w których można było godzinami grzebać w parametrach przedmiotów oraz kąpać się w dziesiątkach statystyk, spokojnie mogą się z produkcją zaznajomić i dorzucić do oceny punkcik. A przynajmniej pół.

Ocena: 3,5 na 5

---


Plusy:

  • baśniowy klimat Aventurii
  • oprawa audiowizualna
  • ciekawe zadania
  • pomysł na poprowadzenie fabuły

  • Minusy:

  • nieprzystępna mechanika RPG
  • błędy (w wersji recenzowanej)
  • brak innowacji w schematach fantasy (dla weteranów)

  • Redaktor
    Adam „Adzior” Saczko

    Od lat gram, piszę, gadam i robię gry. W efekcie gadam o grach popisowo zrobionych. Zagraj w Unavowed.

    Profil
    Wpisów2882

    Obserwujących0

    Dyskusja

    • Dodaj komentarz
    • Najlepsze
    • Najnowsze
    • Najstarsze