10 gier tej generacji, które mogłeś przegapić
Uwaga: nie jest to lista „dziesięciu najczęściej przegapianych gier generacji”, która stopniuje je w jakikolwiek sposób. Wszystkie pozycje są ułożone alfabetycznie (niektóre zawierają zresztą po dwie gry). Samego ich doboru też nie można uznać za kompletny – są częścią znacznie większej listy, z której wybrano dziesięć pozycji (więcej by mnie zabiło, zarywałbym noce i funkcjonowałbym na napojach energetycznych). Jeśli uważacie, że coś pasuje na poniższą listę – śmiało przedstawcie swój wybór w komentarzach i uzasadnijcie go odpowiednio.
Zaczynamy.
Alpha Protocol (PC, PS3, X360) – 2010
Alpha Protocol to koktajl złożony z najgorszej i najlepszej gry na świecie. Warto jednak choć raz przeboleć niestrawne fragmenty, by zobaczyć, jak ambitni potrafią być ludzie z Obsidian.
Prawda, lwia część zabawy w Alpha Protocol to walki, a te są w najlepszym razie funkcjonalne. Inwestycja punktów umiejętności w niektóre drzewka owocuje starciami równie przyjemnymi, co precyzyjne wbijanie sobie gwoździ w kolano (bystry gracz od razu zainwestuje w stealth i pistolety – tak upraszczają rozgrywkę, że nie wierzę, że przetestował je ktokolwiek rozsądny). Zarówno skradanie się, jak i strzelaniny są godne mocno budżetowej produkcji i nie zdziwi mnie, jeśli odrzucą purystów.
Wielka szkoda, bo Obsidian udowodniło tu, że mają zadatki na zostanie królami erpegów – choć z „game” mają często kłopoty, to „roleplaying” robią pierwszorzędnie. „Na poziomie Mass Effecta?” – spyta ktoś. Ha, Mass Effect chowa się i płacze w kącie, to jest poziom następcy Deus Exa. W Alpha Protocol gramy jako Michael Thorton, świeżo upieczony tajny agent rządu USA, który wpadł w sam środek sieci spisków i wojen przestępczych/rządowych/politycznych organizacji z całego świata. Ot, mieszanka przygód trzech „J.B.” – Jamesa Bonda, Jasona Bourne’a i Jacka Bauera – ale taka, która dla każdego wygląda inaczej. Zupełnie inaczej.
Od czego zależeć mogą twoje losy? Od posiadanego ekwipunku, od kolejności zrobionych misji, od ilości zebranych dossier dotyczących każdej z napotkanych postaci, od współczynników głównego bohatera, od tego, kogo zabiłeś (a możesz zabić prawie każdego), od relacji z każdą frakcją, od metod, jakich używasz w czasie walk… Ilość znaczących rozwidleń w fabule i możliwych zakończeń wciąż powala. Po tym, jak skończyłem kampanię jako szlachetny kobieciarz, postanowiłem powtórzyć ją jako psychopata – i widząc ścieżkę trupów, jaką po sobie zostawiłem, poczułem nienawiść do własnego awatara w grze.
Bo ja lubiłem te trupy, jasny gwint! Scenarzyści Alpha Protocol stworzyli niesamowicie barwną galerię postaci, i to przez nie wszystkie wybory potrafią być tak pasjonujące. Wiecznie uśmiechnięty psychopata Steven Heck, nastoletnia niemowa i zabójczyni Sis, zupełnie pozbawiony gustu rosyjski mafiozo Konstantin Brayko, drapieżna eks-agentka Stasi „SIE” – szkoda, że Sega nie zdecydowała się na produkcję sequela i już więcej ich nie zobaczymy.
Binary Domain (PC, PS3, X360) – 2012
Możliwe, że choć pewnie nie zwróciłeś na nie szczególnej uwagi, widziałeś Binary Domain na półce hipermarketu. Kosztowało pewnie góra pięćdziesiąt złotych parę miesięcy po premierze, może nawet rozbawiło cię okładką wyjętą żywcem z późnych lat dziewięćdziesiątych.
I ta okładka powinna była uświadomić ci, na jak cudowną grę patrzysz. To czyste lata dziewięćdziesiąte wypalone na płycie – estetyka godna dobrego, futurystycznego anime sprzed dwóch dekad, pchające do walki elektroniczne brzmienia w głośnikach, uroczy maczyzm podany bez cienia ironii, cudownie przaśny voice acting i – co najważniejsze – armia robotów czekająca na rozstrzelanie.
Słowa nie oddadzą w pełni tego, jak ślicznie wrogie maszyny rozlatują się tutaj na kawałki. Zwłaszcza, że gra promuje niszczenie ich rozważnie – po odstrzeleniu odpowiedniej ilości pancerza na każdej części możemy oderwać ją od przeciwnika, przez co jego sztuczna inteligencja będzie zmuszona zmienić strategię. Robot pozbawiony nóg zacznie do nas pełzać, pozbawiony ręki trzymającej broń zacznie nieporadnie wkładać ją w drugą dłoń, a pozbawiony głowy zacznie strzelać w swoich kamratów, przez co odwróci od nas uwagę całego oddziału. A że typów przeciwników jest tu dostatek, podobnie jak ciekawych bossów – walki nigdy nie nudzą.
Bawi też sympatyczna fabuła o międzynarodowym oddziale, który zbadać ma, czy w Japonii wbrew międzynarodowym konwencjom zaczęto produkować roboty wyglądające i zachowujące się jak ludzie. Poważna, gdy trzeba, ale jednocześnie pełna humoru – jest w niej serce. Każdy z członków drużyny ma dobrze zarysowaną osobowość, a od tego, jakie nawiążemy z każdym z nich relacje przy użyciu prostego systemu dialogów i rozkazów, zależało będzie zakończenie.
Spójrzcie zresztą na ten trailer – aż chce mi się przejść grę po raz kolejny.
Gladiator Begins (PSP) – 2011
Tytuł może sugerować żerowanie na popularności filmu z Russellem Crowem, a reklamy z bardzo skąpo odzianą panną udającą rzymską wojowniczkę dają do zrozumienia, że to średniak próbujący wybić się za wszelką cenę. Dlatego przyjemnie się zaskoczyłem, gdy Gladiator Begins okazał się co najmniej bardzo solidny.
Niewolniku, oto Magerius – kupił cię, byś bił się ku jego chwale w Koloseum. Wypuści cię dopiero, gdy wykupisz swoją wolność. A że jej cena jest bardzo wysoka, przygotuj się na wiele pojedynków. Fabuła nie jest złożona ani rozwlekła (wręcz przeciwnie), ale bawi przez estetykę wierną realiom starożytnego Rzymu i wesołe sytuacje, jakie mogą wyniknąć ze względu na jej luźną strukturę. Moja bohaterka, Daenerys – oparta oczywiście o postać z Pieśni Lodu i Ognia – skończyła grę jako partnerka kochliwej żony byłego skarbnika Senatu, wcześniej eliminując wszystkich innych jej ukochanych z poślubionym jej politykiem na czele. WITAJCIE W GRACH WIDEO.
Przejdźmy jednak do meritum – systemu rozgrywki. Najczęściej powtarzaną przez recenzentów wadą Gladiator Begins była powtarzalność – w końcu nie robimy tu nic poza walką na arenie. Nie wiem, czego spodziewali się po niskobudżetowej grze na PSP, bo nie ma na co narzekać. System walki nie jest przerażająco rozbudowany, ale satysfakcjonujący. Do dyspozycji mamy szeroki wachlarz uzbrojenia (miecze, włócznie, rękawice pięściarskie, trójzęby…)i równie wiele umiejętności specjalnych (bardzo różnorodne i zależne od broni – możemy korzystać z czterech na raz). Po skorzystaniu z szerokich możliwości kustomizacji postaci wyruszamy na arenę – i staramy się walczyć tak, by zdobyć przychylność tłumu. Pomagają w tym efektowne parady, rozbrajanie przeciwników poprzez nieustanne atakowanie ich w daną część ciała, częste używanie zdolności i spełnianie oczekiwań związanych z przydomkami, jakimi się szczycimy („Zwinny Petroniusz” nie powinien dawać się często trafiać). Walki rozgrywają się na kilku arenach, ale monotonii zapobiegają różne typy walk (1 na 1, battle royale, teatralne „rekonstrukcje historyczne”). A jako że trwają zwykle kilka minut, idealnie zabijają czas w podróży.
Hard Corps: Uprising (PS3, X360) – 2011
Jeśli lubisz dobre i trudne gry i jeszcze nie miałeś do czynienia z Hard Corps, to jedno suche zdanie powinno ci wystarczyć, by od razu ruszyć na Playstation Network lub Xbox Live Arcade i natychmiast pobrać grę. Hard Corps: Uprising to Contra przeniesiona na współczesne konsole przez Arc System Works – studio odpowiedzialne za Guilty Geara.
Jaka jest Contra, każdy widzi – pędzisz w prawo, zbierasz ulepszenia broni, strzelasz we wszystkich, unikasz dziesiątek pocisków na ekranie wiedząc, że każdy z nich znaczy śmierć. Uprising wzbogaca klasyczną rozgrywkę znaną jeszcze z Pegasusa o własne innowacje – podwójne skoki, uniki, odbijanie pocisków, dashowanie, szybkie susy przez przeszkody… a że wyzwanie tradycyjnie jest niemałe, opanowanie tych ruchów jest praktycznie obowiązkowe. I dobrze, bo daje niesamowitą satysfakcję. Jeśli ktoś jednak nie czuje się na siłach przejść Hard Corps po bożemu, może skorzystać z Rising Mode – trybu, w którym można ulepszać postać (choć zauważyć trzeba, że z czasem stanie się ona aż zbyt silna – „uczciwie” dojść do napisów możemy tylko w Arcade Mode).
Kolejne poziomy zaskakują, a muzyka to tradycyjnie dla Arc System porządny, pompujący do żył adrenalinę rock. To jedna z niewielu prawdziwie oldschoolowych gier tej generacji, i choćby z powodu bolesnego braku podobnych produkcji warto się nią zainteresować.
P.S. Tak, kod „GÓRA GÓRA DÓŁ DÓŁ LEWO PRAWO LEWO PRAWO” ciągle działa. Kto podejdzie jednak do sprawy po męsku, wklepie go tylko na ekranie ładowania pierwszego poziomu (co zaowocuje dużą dawką nostalgii).
Malicious (PS3, PSV) – 2012
Malicious nie jest grą dla każdego. Studio Alvion (znane głównie z pomocy przy pracach nad Metal Gear Rising: Revengeance) uczyniło ją dość nieprzystępną dla przeciętnego gracza. Zamiast przerywników filmowych – krótkie opowiadanie przedstawiające fabułę o władczyni, która popadła w odmęty szaleństwa. Następnie tutorial, którego lektura jest obowiązkowa, i skok na głęboką wodę – walka z jednym z sług Szalonej Królowej, której pozorny chaos może z początku przestraszyć.
Kto jednak zrozumie system gry, będzie usatysfakcjonowany. Kampania Malicious składa się z serii bossów, z którymi walczymy w dowolnej kolejności, zbierając ich moce (tak, jak na przykład w Megamanie), a którzy stają się coraz potężniejsi. By ich pokonać (na każdego mamy 30 minut), będziemy musieli nauczyć zarządzać się maną – tę zdobywamy, pokonując krążące wokół nich armie. Energia magiczna jest konieczna, by zadawać rozsądne obrażenia (bez wzmocnień pokonanie ich zajmie przerażająco długo), a także, by odnawiać punkty wytrzymałości. Zaczynamy więc walkę od najsłabszych przeciwników, pnąc się w górę i wzmacniając aż do starcia z bossem, czasem wycofując się, by odnowić siły. Po złapaniu rytmu kolejni bossowie bawią coraz bardziej, zwłaszcza, że ekwipunek wzmacnia się z każdą wygraną walką, rozwijając możliwości postaci. Wspomniałem, że styl graficzny i muzyka są po prostu piękne?
Największym problemem gry są wyraźne spadki płynności. Na szczęście zaradził im niedawny port na Playstation Vitę, Malicious Rebirth, który dodał również sporo nowej zawartości. Cena jest budżetowa – grzech nie spróbować.
Nier (PS3, X360) – 2010
Yoko Taro po raz pierwszy dał o sobie znać światu oryginalnym Drakengardem na PS2. Niepokojąca, mroczna, łamiąca wiele growych tabu fabuła znalazła jednak dość wąską publiczność. Powód? Koszmarnie prostacki gameplay, przy którym klony Dynasty Warriors są szczytem wyrafinowania. Brzmi to jak przesada, ale w tę grę trzeba zagrać, by uwierzyć, że to prawda.
Na szczęście z Nierem jest już lepiej. Choć systemowi walki nadal brak finezji godnej najlepszych action erpegów, sprawuje się już całkiem dobrze – świetnym pomysłem są bossowie korzystający z ataków przypominających te w grach typu bullet hell. Niedomagają jednak projekty zwykłych przeciwników (nigdy nie wymagają opanowania zdolności bohatera w stu procentach), podobnie jak mocno przeciętna grafika i co bardziej monotonne sidequesty.
Nieważne – lojalne ostrzeżenia za nami, przejdźmy do gwoździa programu, czyli muzyki i fabuły. Za tą pierwszą odpowiada Keiichi Okabe (znany między innymi z Tekkena), i całkiem możliwe, że to najlepsza ścieżka dźwiękowa tej generacji. Jest wzruszająca, dramatyczna, różnorodna – dość powiedzieć, że Square Enix wydało już jej cztery wersje płytowe. Najlepiej wspominają ją jednak ci, którzy zagrali w grę – bo kojarzy im się ze świetnie poprowadzoną historią i doskonałymi postaciami. Główny bohater – tytułowy Nier – za wszelką cenę usiłuje ocalić swoją córkę Yonah przed śmiertelną chorobą Black Scrawl i nie cofnie się przed niczym, by dopiąć celu. Z kolejnymi godzinami coraz bardziej jasne jest jednak to, że happy endu nie będzie – ten świat jest skazany na nieszczęście, i nie wynika to wcale (jak to często bywa w jRPGach), że pojawiło się Pradawne Zło, a ze zwykłych nieporozumień i sprzecznych celów. Nier zostawia nas z historią, która nie dzieli bohaterów na czarnych i białych, a każe nam współczuć każdemu, co jest wciąż rzadkością w grach – tak jak pomysł, by New Game+ przedstawiał fabułę z zupełnie innej perspektywy. Dla fanów RPG pozycja obowiązkowa.
Podwójna platyna: Vanquish i Anarchy Reigns (PS3, X360) – 2010, 2013
Trzydzieści procent pozycji na tej liście okupowanych jest przez jednego wydawcę – Segę. Wniosek – jeśli chcesz, by twoja gra stała się kultowym tytułem, który mało kto kupi, weź sobie firmę spod znaku niebieskiego jeża za wydawcę.
Platinum Games pewnie nie żałuje, że póki co zakończyli z nimi współpracę. Jedyna produkcja, jaką wydali pod ich szyldem z sukcesem to Bayonetta – a nawet ta została okaleczona przez wyprodukowany przez programistów Segi żenujący port na PS3 (nie wspominając, że firma anulowała sequel, który nie ujrzałby światła dziennego bez Nintendo). Resztę świat zignorował głównie przez słaby marketing. Co tu dużo mówić, „niebiescy” zupełnie nie potrafią zadbać, by ich gry się sprzedały.
Najpierw ucierpiał przez to Vanquish. Choć w napisach na stanowisku reżysera widniał sam Shinji Mikami, odpowiadający za serię Resident Evil, a zdolności bohatera onieśmielały w rękach doświadczonego gracza (patrz filmik poniżej), sprzedaż zawiodła. Mikami odszedł wtedy z Platinum i zaczął pracę nad klimatycznym horrorem The Evil Within – czekając na niego premierę, warto zainteresować się Vanquishem, choć to zupełne przeciwieństwo jego następnej produkcji. Ale kto może oprzeć się strzelaninie, w której ślizgamy się po poziomach z prędkością bolidu wyścigowego, spowalniając co chwilę czas, kopiąc rosyjskie roboty po łbach i dekoncentrując przeciwników niedopałkami papierosów?
Ostatnią grą Platinum wydaną przez Segę było Anarchy Reigns. Wyniki sprzedaży znów były katastrofalnie niskie, ale czego można się spodziewać, jeśli premierę w pełni przetłumaczonej gry opóźniono bez powodu o pół roku? Szkoda, bo to pozycja obowiązkowa dla fanów mordobić 3D, którzy chcieliby sprawdzić swoje siły w multiplayerze. Wyobraźcie sobie, co studio odpowiedzialne ze Bayonettę mogło zrobić z team deathmatchem, capture the flag lub… rugby? Nawet oklepane tryby dają wiele radości, gdy zastąpić wojskowych bandą barwnych osobowości w japońskim stylu, a undergroundowy amerykański hiphop, jakiego użyto za ścieżkę dźwiękową, genialnymi bitami i pełnymi energii tekstami dopinguje do boju jak mało co. Jak dla mnie – soundtrack roku.
Silent Hill: Shattered Memories (PS2, PSP, Wii) – 2010
Ostatnio w środowisku “indie” modne są “gry-doświadczenia”. Ich twórcy skupiają się na opowiadaniu historii, ograniczając mechanikę do minimum (a co za tym idzie, spychając gracza do roli biernego obserwatora wydarzeń fabularnych) i mając nadzieję, że – tak, jak choćby niedawne Gone Home – ich opowieść zagra na strunach emocji gracza.
Zejdźcie mi z oczu, growi „artyści”. Silent Hill: Shattered Memories zrobiło w 2010 to, za co was wychwala się pod niebiosa od niedawna – a było i lepiej napisane, i znacznie bardziej interaktywne. Niestety, klątwą okazała się znana nazwa na pudełku.
Wielu fanów Silent Hilla położyło na grze kreskę z jasnych przyczyn. Trzy poprzednie części nie były przez nich zbyt cieple przyjęte – The Room było bardzo nierówne, Homecoming zbyt zamerykanizowane, a Origins odtwórcze. Niektórych dodatkowo odrzuciły wieści, że Shattered Memories na dobre rozstaje się z klasycznym gameplayem survival horroru. Wszystko to rozumiem, ale dla mnie było to ciepłe pożegnanie z serią.
Początek historii jest identyczny do tego z „jedynki” – Harry Mason ma wypadek samochodowy w mieście Silent Hill, a gdy odzyskuje po nim przytomność, odkrywa, że jego córeczka Cheryl zaginęła. Rusza więc szukać jej na ulicach miasta, które o dziwo tym razem nie jest zamglone, a skute lodem. To zresztą nie jedyna zmiana. Wszystkie znajome twisty fabularne obrócone zostają tu do góry nogami, walki zostają zastąpione przez rozpaczliwe ucieczki, a eksploracja nabiera nowego znaczenia przez tworzony na bieżąco portret psychologiczny gracza.
Krótko mówiąc: wszystko co robisz, jest nadzorowane i znajduje odbicie w grze. I oddzielające od siebie kolejne rozdziały wizyty u psychologa, i twoje zachowania związane z kontrolowaniem Harry’ego wpływają na dialogi, zagadki, charaktery napotkanych postaci, wygląd potworów czy wreszcie zakończenia. Trudny zabieg, ale scenarzysta Sam Barlow (znany ze sceny tzw. interactive fiction) znacznie przewyższa piórem swoich kolegów w branży. I choćby dla jego scenariusza warto przeboleć, że pod względem mechaniki nie jest to godny następca Silent Hilla 3.
Sin and Punishment – obie części (Wii) – 2007, 2010
Nie mam szczególnego sentymentu do ekipy z Treasure. Nawet ich słynna Ikaruga nie zrobiła na mnie specjalnego wrażenia (jeśli wiesz, gdzie szukać, jest wiele znacznie lepszych shmupów). Ich serię trójwymiarowych strzelanek na szynach, czyli Sin and Punishment jednak uwielbiam.
Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, co się dzieje w tych grach. Pędzę po kosmicznej autostradzie na kosmicznym osiołku, ostrzeliwując wrogą flotę. Tokio eksploduje w morzu lawy, a mój bohater zmienia się w mecha. Biegnę we śnie po sawannie pełnej latających smoków wyskakujących spod ziemi. Ostrzeliwuję na ślepo ciemny las na latającej deskorolce. Odbijając jak w meczu tenisa ataki meteorytami, niszczę sobowtóra Ziemi (?). Mam wrażenie, że Sin and Punishment tworzył ktoś, kogo w Neon Genesis Evangelion nudziły wszystkie sceny, które usiłowały nadać szaleństwom na ekranie jakiś sens – i stworzył własną wersję, pozbawioną podobnych bzdur.
Chwała mu za to.
Dzięki temu podejściu obie gry po krótkich pierwszych poziomach nabierają wariackiego tempa i nie zwalniają aż do samego końca. Tu wyskakuje jakiś boss, tu musimy zniszczyć rakietę w locie, tu atakuje nas nagle lotniskowiec, tu pędzimy po korytarzu pełnym laserów, tu nagle gra zmienia się w dwuwymiarowego shootera. Całość jest odpowiednio trudna i nastawiona na powtarzanie – co nie boli, bo czy zniszczenie w locie kilku lotniskowców karabinkiem może się znudzić?
Co prawda dzisiejszym graczom do gustu powinna bardziej przypaść druga część, znacznie dłuższa i wzbogacona m.in. o możliwość nieustannego lotu, ale osobiście preferuję pierwszą (w Japonii wydaną na N64 w 2000 roku, u nas dopiero w 2007 dzięki usłudze Virtual Console). Przez to, że jest krótsza, nie ma w niej „wypełniaczy”, weteran może skończyć ją w godzinę, a brak jetpacka sprawia, że trzeba znacznie rozważniej planować swoje ruchy. Pozycja obowiązkowa dla każdego posiadacza Wii.
Wargame: AirLand Battle (PC) – 2013
– Jedynym wartym uwagi RTSem ostatnich lat jest Starcraft II. Taki martwy jest ten gatunek, oj biada nam, biada – załkał ostatnimi laty niejeden pecetowiec.
Jak to zwykle bywa, pogłoski o śmierci gatunku gier X są mocno przesadzone. Łkający komputerowcy powinni wziąć się w garść, zmężnieć i wziąć się za Wargame: AirLand Battle.
Skoro „war” w tytule, to musi być wojna – a jest nią fikcyjna trzecia wojna światowa w Skandynawii, w której Pakt Warszawski walczy z siłami NATO. Przyjmujemy na mapie świata długoterminową strategię, budujemy własny zestaw dostępnych jednostek, a następnie ruszamy do walki. Brak tu tradycyjnego budowania bazy, liczą się walki oparte na logicznych zależnościach typu kamień-papier-nożyce (w których zrozumieniu pomoże nawet laikowi znakomity interfejs). Skoro ilość jednostek i zasobów, za jakie je kupujemy jest dość ograniczona, każda walka ma znaczenie, a co za tym idzie – każda informacja, którą możesz uzyskać i wykorzystać w celu zdobycia przewagi, jest na wagę złota. Zapomniałeś poprzedzić wypadu swoich czołgów odpowiednim rekonesansem? Możesz liczyć na to, że jest już po nich. Zignorowałeś piechotę, która zabarykadowała się w mieście? Będziesz miał z nimi niemały ból głowy. Wszystko jest tu jasne i łatwo zrozumiałe (choć przydałby się lepszy tutorial), a dzięki elastyczności systemu stosunkowo łatwo zmienić strategię i wyjść z sytuacji, która w innej grze okazałaby się patowa.
Kampania jest sympatyczna, a multiplayer dzięki możliwości dopuszczenia do gry 20 graczy na raz powinien starczyć każdemu na długo. Jeśli komuś brak porządnych strategii, koniecznie musi sięgnąć po Wargame.

Nie każda gra ma średnią wyższą niż 90% na metacritic.com, nie każda ma reklamy przy wejściu do Empiku, nie każda cieszy się wielką liczbą fanów. Ale oczywiście nie znaczy to, że nie jest warta uwagi, prawda? Czas na krótkie zestawienie tytułów z tej generacji, o których powinno było usłyszeć więcej graczy.
Właściwie to interesowałem się paroma z tych gier (Nier, Hard Corps) ale nie mam konsol więc nie mogłem kupić. 😛
Co do Alpha Protocol to w pełni się zgodzę, pierwsza gra, którą w niechlubnych czasach spiraciłem, a później kupiłem oryginał stwierdzając, że tak dobrą grę to trzeba mieć w biblioteczce. Do dziś uważam to , pomimo błędów (o których w sumie łatwo zapomniałem dzięki genialnej fabule), za jedną z najlepszych RPG w jakich grałem. Do dziś nie zapomnę jak grałem 2 raz, starając się osiągnąć lepszy efekt, a koniec końców wyszło zupełnie nie tak jak chciałem i myślałem że wyjść powinno.
I o Alpha Protocol i o Binary Domain słyszałem. Dużo słyszałem. Opinie były mieszane. Jednak nie było mi dane w nie zagrać i jakoś nigdy mnie do nich nie ciągnęło. Pewnie to wina małego nakładu na reklamę. Jeśli natomiast chodzi o Wargame’a to grałem w Cold Wara. I mnie ta gra nie zachwyciła, dlatego nie zamierzałem sięgać po nową część (pomijając fakt, że nawet o niej nie słyszałem 😛 ).
„Zejdźcie mi z oczu, growi „artyści”. Silent Hill: Shattered Memories zrobiło w 2010 to, za co was wychwala się pod niebiosa od niedawna – a było i lepiej napisane, i znacznie bardziej interaktywne.” |TAK, TAK, w końcu ktoś to napisał publicznie. SH: SM to jedna z najbardziej inteligentnie zaprojektowanych gier ever i jeden z nielicznych horrorów, który straszy fabułą, a nie potworkami robiącymi BUUU. Jak znów mi nie doda komentarza to coś mnie tu %@(&. 😡
Chwała i sława za wspomnienie o Nier i wymienieniu jego dobrych stron, czyli genialnej muzyki oraz świetnej fabuły (przeszedłem 5 razy i chyba zabiorę się raz jeszcze). Na większości „stron dla graczy” z góry skreśla się tę grę z powodu takiej sobie grafiki (hipokryzją jest to, że narzekają na nią ludzie z podpisem na forum: „grafika nie jest najważniejsza blablabla”…). Nier można już dostać tak tanio, że szkoda nie zagrać choćby dla samego soundtracku, który szczerze polecam kupić nawet osobno 🙂
Nier, Valkyria Chronicles, Binary Domain, Vanquish, Anarchy Reigns, Silent Hill SM, Alpha Protocol, Dragon’s Crown, Gladiator Begins <3 Dla mnie jeszcze Warriors Orochi 3, The King of Fighters XIII, czy Virtua Tennis z gier troszczekę zapomianych w jakimśtam stopniu.
Nic dziwnego, że mogłem te gry przegapić jak większość jest na konsole…
Z wymienionych gier grałem tylko w Vanquish (świetna gra) i Malicious. Chociaż w przypadku Maliciuos powiedzieć, że grałem to troche za dużo powiedziane, właczyłem to, polatałem i postrzelałem to czegoś chwile i mnie ta gra odrzuciła. O niektórych grach z tej listy nigdy nawet nie słyszałem.
Widziałem kiedyś Alpha Protocol w Saturnie za 5zł 😉 .
@InfernalExtremeGame No tak, bo kończy się właśnie generacja PCtów i to one powinny być tematem przewodnim. Boże, ludzie…
Alpha Protocol – ledwo ukończyłem tutorial, te minigry z hakowaniem to ósmy krąg piekła.|Binary Domain – średnia w najlepszym razie. Fabuła ok, postacie do bólu stereotypowe, system komend głosowych nie działa, system reputacji nie działa, dość długi gameplay, poza tym nic porywającego.|Anarchy Reigns, Vanquish – do sklepów, już, teraz, kupować, HYPE!
w alpha protocol fajnie się grało najpierw żółtodziobem(brak żadnych umiejętności), a potem New Game+ jako veteran(OP as hell) – o ile dobrze nazwy klas zapamiętałem. No ale rzeczywiście, walka skopana, możnaby się nawet pokusić o porównanie do pierwszego Wiedźmina, którego w zagranicznych dyskusjach głównie hejtują za walkę właśnie 😀
Binary Domain. Świetna fabuła i solidna rozgrywka, ale większość uznała, że jest to kolejny klon Gears of War. Po części się z tym zgodzę, ale z drugiej strony jest w grze coś, co sprawia, że chce się poznać fabułę. Jak dla mnie jest to najbardziej niedoceniony TPS generacji.
Dzięki za przypomnienie o Wargame. Pora zakupić!
@down|nic, tylko sie zgodzić, z tym co napisałeś. Trzeba jeszcze dodać, że mimo mechaniki skopiowanej z Gears oF War, walki są niesamowicie soczyste i autentycznie sprawiają radość (czego ogólnie o cover system na modłę GoWa powiedzieć nie można). O tej produkcji zapomniano zapewne dlatego, iż w tym samym roku wyszedł Spec Ops: The Line, od początku bardziej zapowiadany na fabularną bombę i rzeczywiście do tej pory pod tym kątem się o niej wspomina. Nie znaczy to jednak, że Binary Domain jest jakoś gorsze,
w Binary Domain grałem w Saturnie był za 5,99 i powiem wam dość ciekawa gra w świat w stylu ghost in the shelh albo Vexile ciekawy tytuł i fajni bossowie ogólnie polecam takie mocne 7/10
a historia przecież porusza czasami bardzo poważne struny i stawia naprawdę nurtujące pytania. Ogólnie warto się z tą grą zapoznać, zwłaszcza, iż bez większych problemów da się znaleźć pecetową wersję pudełkową za ok. 20 zł.|Drugim tytułem, o którym wielu już zapomniało jest moim zdaniem The Last Remnant. Miałem kilka nieudanych prób podejścia do jRPGów, ale na tę grę poświęciłem kilkadziesiąt godzin z wielką przyjemnością. za sprawą udanej fabuły i ciekawej mechaniki walk drużynowych.
Jak dobrze że przegapiełem ten Japoński chłam
od tego to już wole to kijowe kal of djuti
Większość tych gier znam ze słyszenia, w część nawet grałem. Tak więc chyba niewiele przegapiłem. Spośród tych gier, w które grałem, a które inni mogli przegapić zaliczyłbym: Enslaved (bardzo dobra), Velvet Assassin (taka sobie), Faery (trzymaj się od tego z daleka), Lair (ujdzie w tłoku, nie pogardziłbym sequelem), Resonance of fate (słaba), Orcs must die (rewelacyjna), Catherine (bardzo oryginalna). Pewnie jest tego więcej, ale nie chce mi się teraz nad tym myśleć.
„Silent Hill: Shattered Memories wydaje się coraz lepszy wraz z upływem czasu, bo sam gameplay jest trochę słaby (ucieczki przed potworami nie powinny się w grze znajdować).” Zgadzam się, że sekwencje ucieczek są najwyżej wykonane poprawnie, ale są one jak najbardziej uzasadnione fabularnie.
Pół gimnazjum na przerwach ze znajomymi cisnęliśmy w Gladiator Begins, strasznie ta gra nam się podobała nawet czasem obstawialiśmy zakłady który zespół wygra 😛
Szacuneczek za Shattered Memories – co prawda gameplayowo było średnie, ale to jedna z najlepszych fabuł w historii wirtualnej rozrywki, godna następcy Silent Hill 2. Z tej całej listy najbardziej ostrzę sobie ząbki na Niera, którego na liście „do ogrania” mam od dawna.
A kaj świetny Vanquish?
Długo się zastanawiałem nad kupnem BD, widziałem gamapleaye, które mnie nie porażały, recenzje, które przyciągały do gry, choć w argumentach często podawane było jako klon GoW. Dla pewności – zainstalowałem demo na Steamie.|Nie wiem, czy to demo było słabe, czy sama gra taka już jest. Pograłem i muszę przyznać, że wynudziło mnie kompletnie. Próbowałem podchodzić do tego w różnoraki sposób, ale walka z robotkami w takiej formie, to nie bajka dla mnie, nawet się trochę kojarzyło z…Mars – Bunt Robotów 🙂
Alpha Protocol opisany idealnie. Nie tylko bije Mass Effecty na głowę, to jeszcze jest najlepszym erpegiem nie tylko generacji, ale i branży w ogóle(wszystkie klasyki ograłem, żeby była jasność). Przeszedłem go już z sześć razy i za każdym razem miałem inne zakończenie 😛 Podejrzewam że wciąż nie odkryłem wszystkiego. Bardzo polecam wszystkim fanom dobrych fabuł, którym nie przeszkadza mierność rozgrywki.
@Szym0n|A ty chociaż przejrzałeś wszystkie strony?
Szczerze? To jakoś cieszę się, że przegapiłem te japońskie giereczki. Nic straconego. :
No cóż. Alpha Protocol osobiście bardzo się podobał ale nie sądziłem, że zostanie tutaj wyróżniony 😛
Enslaved !!!
„Silent Hill: Shattered Memories (PS2, PSP, Wii) – 2010”
@vIE888|Bo grałeś w demo, ja tez grałem w demo w dniu premiery i dla tego nie kupiłem. Potem zainteresowałem się tą gierką gdy była promka na 20 złoty i dopiero zobaczyłem jaka jest cudowna. Binary Domain to zdecydowanie najlepsza gra z opisanych tutaj i jedna z najlepszych gier w jakie grałem 🙂 Klimat, fabuła, postacie i strzelaniny, wszystko jest super! Nawet zakończenia im niesamowicie się udały co jest rzadkością w dzisiejszych czasach!|Ci którzy chcą pograć w BD, nie grajcie w demo, odstrasza!
Pełna wersja Binary Domain jest całkowicie inna i tu naprawdę czuć klimacik. Demko zostało strasznie źle dobrane, ta gra zyskuje gdy przechodzi się ją od początku do końca.
Co do Alpha Protocol to też się zgodzę, świetna gierka 🙂
Binary Domain, wow nie spodziewałem się takiego czadu. |Może by tak na płytkę cda trafił
@vIE888: Demo Binary Domain podobno pokazuje bardziej nudne fragmenty gry, a mięcho jest dopiero później. Nie grałem, ale słyszałem kilka takich opinii.
@Skate|Ja grałem w demo i pełną i naprawdę powiadam, że strasznie to demko pocięli.|Zresztą Binary nie bardzo dobrymi strzelaninami stoi a fabułą 🙂
Malicious swego czasu dali w PS+, więc niedługo sobie ogram skoro polecacie. Vanquish jest w przecenie na PS Store za 14zł więc też kupiłem 🙂 A co do Shattered Memories, to mimo ogólnych bardzo dobrych not, uważam to za najbardziej niedocenioną część SH (i najbardziej przygnębiającą). Depresyjny cover „Always On My Mind” do tej pory przypomina mi chłód i mróz jednej z lepszych Silentów, w jakie grałem.
Tylko idiota uważa Starcrafta 2 za jedynego (i najlepszego RTSa). Ostatnio jesteśmy zasypani RTSami – CoH2, EU IV, TW2:Rome, sequel do Wargame… wymieniać i wymieniać. I są to naprawdę zaawansowane i ciekawe produkcje, przy których Starcraft wygląda co najmniej biednie. Nigdy nie zrozumiem tej fascynacji SC, szczególnie takim śmieciem jak dwójka.