38
20.12.2015, 23:59Lektura na 7 minut

Przymykając oko na dziury w Battlefroncie

Tekst o tym, dlaczego Star Wars: Battlefront szybko zostanie zapomniane. A może nie o tym?


Cross

- Hej. Ty tam. Spróbuj zacytować Avatara, najlepiej zarabiający film wszech czasów. Zacytuj BYLE JAKĄ linijkę ze scenariusza. Albo podaj imiona dwóch postaci. Bez oszukiwania! - tweetuje do mnie i do całego świata Dana Schwartz (Late Show with Stephen Colbert), a ja przyznaję sam przed sobą, że jestem w kropce. Avatar, który dzięki sprzyjającym warunkom ekonomicznym istotnie nie ma sobie równych w boksofisie, funkcjonuje gdzieś głęboko w naszej świadomości każdego samozwańczego nerda czy geeka (James Cameron, niebieskie ludziki, Pandora, 3D!). Ale czy ktoś używa tych motywów w popkulturze, odkrywa je na nowo, czy popularny jest cosplay tej-postaci-granej-przez-Sama-Worthingtona lub tej-postaci-granej-przez-Zoe-Saldanę? Nie. A przyjrzyjmy się, co mówili o najgorętszym nowym sci-fi krytycy w 2009.

  • To jest, najprościej rzecz biorąc, jeden z najpiękniejszych filmów, jaki kiedykolwiek zobaczycie.
  • Skok kwantowy w magii filmu - kiedy go oglądałem, zrozumiałem, jak czuli się w 1933 roku widzowie "King Konga".
  • Nigdy nie doświadczyliście czegoś takiego. Nikt czegoś takiego nie doświadczył.
  • Tyle mówiło się w tej dekadzie o śmierci kina (...). Avatar kończy ją zwiastunem odrodzenia.
  • Najlepszy film 2009 roku.
  • Wygooglowałem te wszystkie cytaty przed chwilą ze szczytu listy na Metacritic.com i szczerze mówiąc, sam w nie nie wierzę. Ci, którzy byli aktywni w sieciowych dyskusjach sześć lat temu, pamiętają pewnie nieustanne kłótnie w stylu "to przecież gorzej napisana Pocahontas" kontra "absolutne arcydzieło". Czas pokazał, że to pierwsza frakcja w konflikcie miała więcej racji, bo jakby nie patrzyć, "największe osiągnięcie kinematografii XXI wieku" nie zostałoby chyba zapomniane przez kulturę popularną w parę lat. Niesamowity hype stworzony przez "technologię wnoszącą science-fiction na nowy poziom" pękł jak bańka mydlana...

    Hej, ten sam opis pasuje przecież do Star Wars: Battlefront!

    Ktoś może tu zauważyć "hej, przecież ty byłeś elementem hype machiny Battlefronta", wpychając mi pod nos moje dwie strony z zapowiedzią gry. Nie mogę zareagować na to jednak inaczej, niż wstydliwym rumieńcem i biciem się po piersiach - rzeczywiście, nie opisałem gwiezdnowojennego shootera tak chłodnym okiem, jak powinienem był. Ale zrozumcie... już sam fakt, że był to jeden z moich pierwszych specjalnych pokazów, zbudował wokół wczesnej wersji gry DICE niesamowity klimat. Wszystko od podróży samolotem po zwiedzanie okolic wyśmienitego noclegu udało się znakomicie... a potem zobaczyłem na ekranie potężnego peceta oszałamiająco wiernie odwzorowane Tatooine, genialnie zrobionego admirała Ackbara, potężnego AT-ST kroczącego w moim kierunku. Musiałem zwariować.

    Śmiałem się dziś z zarzutów w stylu "nigdy nie kochałeś Gwiezdnych Wojen" pod recenzją Przebudzenia Mocy. Co za bzdura. Być zainteresowanym nerdozą i nie czuć pewnej słabości do uniwersum Lucasa to coś niemal niespotykanego - ludzie przeklinają George'a za prequele, ale zapominają, że zupełnie zmienił sposób działania Hollywood, zainspirował w mniejszym lub większym stopniu każdą kultową sagę filmów przygodowych od Indiany Jonesa po Piratów z Karaibów, zostawił nieporównywalny do czegokolwiek innego wpływ na popkulturę (jaka inna fikcyjna historia wraz z kontynuacją otrzymuje specjalny filtr do facebookowych avatarów?). Wszyscy jesteśmy zakładnikami Star Wars, praktycznie zaprogramowano nas do zachwycania się uroczym R2D2, uśmiechania się przy żartach gramatycznych a la Yoda, traktowania JESTEM TWOIM OJCEM jako proto-spoilera. Dlatego kiedy na Hoth przedstawiciel EA pozwolił mi wejść w buty Dartha Vadera i rzucać mieczem świetlnym w innych graczy, czułem się jak dzieciak otwierający prezent gwiazdkowy.

    60 klatek na sekundę, dżungla Endoru gęstsza niż prawdziwa, imploder termiczny brzmiący lepiej niż w filmach, niesamowity system oświetlenia, lucasowskie rekwizyty zeskanowane tak, że czasem można je pomylić z prawdziwymi. Dodajcie do tego idealną kalkulację panów z Electronic Arts odpowiedzialnych za planowanie mojej wycieczki po grze: "tu masz trening, tu masz co-op, tu masz drop zone, a na koniec WALKER ASSAULT (jeszcze sprzed spieprzenia balansu w pełnej wersji)". Jako nie najgorszy strzelankowiec dominowałem serwery tuż przed momentem, w którym do zabawy miała zacząć wkradać się nuda. Nakazano mi zakończyć zabawę. Wyrwany brutalnie z chłodu Hoth ledwo byłem w stanie doczepić się ewentualnych problemów - co prawda odpowiedź na moje pytanie "co zapewni głębię grze" otrzymało dziurawą jak ser szwajcarski odpowiedź, ale ekscytacja kazała mi przymknąć na to oko. Gdy tylko usłyszałem, że w redakcji ma się pojawić pełna wersja gry, zacząłem ją sobie wybłagiwać.

    Mija paręnaście tygodni. Średnia gry na Metakrytyku wynosi niezbyt imponujące 72/100, specjalista od finansów EA otwarcie wyznaje że zamiast w hardkorów celowali w ośmiolatków (tak, jakby nie można było stworzyć gry odpowiedniej dla jednych i drugich). Ja patrzę na to, ile czasu spędziłem dotąd w Battlefroncie - marne kilka godzin. Przy Splatoonie i Black Ops III od listopadowej premiery bawiłem się... może nawet dziesięć razy dłużej. A ani na jedną grę, ani na drugą nie czekałem ani odrobinę - weszły w moje życie znikąd i od razu zdominowały jego część podpisaną "czas na multiplayer". W obu co mecz uczę się czegoś nowego, ciągle odkrywam kolejne niuanse mechanik. Tymczasem w Battlefroncie mknę tylko od odblokowania karty specjalnej do karty specjalnej, mając nadzieję, że z bardziej zaawansowanym loadoutem będę bawił się lepiej (spoiler: nigdy nie bawię się lepiej). Głębi tu mniej, niż w sadzawce.

    Mija kolejnych parę tygodni, idę na premierę Przebudzenia Mocy - bawię się znacznie lepiej, ale praktycznie każdy, z kim rozmawiam, ma choć trochę mieszane uczucia na temat filmu. A to nie siadł mu humor, a to zdenerwowało go żerowanie na nostalgii, a to zawiódł się brakiem oryginalności, a to znalazł w fabule więcej dziur niż we wspomnianym serze szwajcarskim. Każdemu abramsowa wizja mniej lub bardziej się spodobała (mnie też, w końcu mimo serii zarzutów nazwałem ją "kawałkiem sprawnego kina"), ale złożone zwykle niemal zupełnie z zachwytów recenzje nijak nie odzwierciedlały ich opinii. Dlatego napisałem coś znacznie bardziej krytycznego - i szczerze mówiąc, wiele reakcji zarzucających mi "przesadne czepialstwo" jest dla mnie kompletnie niezrozumiałe.

    Nie ma naprawdę nic prostszego, niż napisanie świeżo po napisach końcowych/ostatniej stronie/wyjęciu płyty z napędu samych zachwytów, łez szczęścia przelanych w sto tysięcy znaków. To zrobiłem właśnie przy Battlefroncie, i wyznaję, że wstydzę się trochę jego zapowiedzi. Żaden z moich znajomych (wciąż zachwyconych BLOPS3 i Splatoonem) nie rozmawia już o Battlefroncie, a jeśli już o nim wspomni, to w kontekście żartu. Można było przewidzieć, że gra tak skończy - wiele głosów przed premierą narzekało na brak głębi, ale regularnie uciszano je jako "chór hejterów". Hejter, narzekacz, najgorsze słowa XXI wieku, używane głównie przez osoby, które personalnie odbierają każdą krytykę (uwierzcie, nie znam osobiście żadnego recenzenta, który zaniżył ocenę czegoś, co autentycznie mu się spodobało). Nawet jeśli nie dotyczy bezpośrednio ich, a tylko rzeczy, z którymi się identyfikują - w końcu hej, nosiłem avatar z Rey od siedmiu miesięcy, nie będzie mi tu żaden gnojek pluł w twarz!

    Dlatego będę dalej aktywnie szukał wad we wszystkim, co opisuję w CDA, i próbował jak najgłębiej je analizować. Niektórzy powiedzą, że to "czepialstwo", inni, że jestem "zgryźliwym tetrykiem". Nie dbam o to. Jestem tu tylko po to, żeby obok sprzedawania wam osobistych zajawek (uch, nie znoszę tego słowa) zwerbalizować swoje osobiste problemy z daną grą lub (okazjonalnie) danym filmem, dać innym osobom materiał do przemyślenia, burzliwej polemiki, lub zwerbalizowania czegoś, czego nie potrafili do końca opisać samemu. Jeśli się ze mną nie zgadzacie, szczerze się cieszę - sam najwięcej wiedzy wyniosłem z lektury dzieł osób, z którymi byłbym się w stanie kłócić całymi dniami. Znacznie gorsza byłaby sytuacja, w której wszyscy byśmy się zgadzali, pozwalając na to, że wszyscy patrzyliby na jakieś Avatary i Battlefronty bez cienia krytyki, bez ani jednej myśli w stylu "coś można było tu zrobić lepiej".

    P.S. Na pewno nie sugeruję w tym tekście, że Przebudzenie Mocy podzieli los Avatara. Siódmy epizod to wtórny film o znacznie mniejszej liczbie potencjalnie kultowych motywów, niż Nowa Nadzieja - ale to też film z sercem, charyzmatycznymi bohaterami, mniej lub bardziej sensownym konfliktem. Avatar nie ma startu do Epizodu VII - bliżej mu do Battlefronta, oszałamiającego technologicznie, ale pozbawionego tak ważnego w sci-fi "ludzkiego" elementu. Niemniej przydałoby się więcej głosów wytykających wady filmu Abramsa - tak, by ludzie głośno je wytykali i by Disney został zmuszony do wydania następnym razem znacznie bardziej odważnego filmu. Bo co do tego, że następny Battlefront będzie po chłodnym przyjęciu tegorocznej odsłony serii już mocniej zabiegał o względy hardkorów, nie mam wątpliwości.


    Redaktor
    Cross
    Wpisów2216

    Obserwujących0

    Dyskusja

    • Dodaj komentarz
    • Najlepsze
    • Najnowsze
    • Najstarsze