117
5.05.2015, 11:01Lektura na 7 minut

Grand Theft Auto V nie jest najlepszą grą w historii

No dobra. Już po premierze GTA V. W nowym numerze CDA CormaCowa recenzja ostatecznej, pecetowej wersji. Każdy miał czas zagrać, zapoznać się, wyrobić sobie opinię. Czy dojrzeliśmy już wszyscy do momentu, w którym mogę nieśmiało, chowając głowę w skorupie, szepnąć: „mnie się nie podobało”?


Dawid „spikain” Bojarski

Jeżeli bawicie/bawiliście się dobrze w GTA V – świetnie, oczywiście wam tego nie odbieram. Ja wraz z każdą z kilkudziesięciu godzin spędzonych na snuciu się po Los Santos coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że w najnowszej grze Rockstara można się pierwszorzędnie nudzić. I zanim zacznę narzekać: Grand Theft Auto V zaczyna być doskonałym sandboksem, kiedy dorwiecie się do gry z kumplami. Bo wtedy nie macie już do czynienia wyłącznie z przepięknym, nudnym światem wypełnionym przewidywalnie irytującymi NPC*. Możecie pobawić się z prawdziwymi osobami, a to otwiera szereg atrakcji, z którymi kłócić się nie da.

Superowe są też zapewne misje na singlu. Mówię „zapewne”, bo wykonałem ich stosunkowo niewiele – tyle, ile trzeba było, żeby odblokować sobie jak najwięcej z wymarzonego przeze mnie sandboksa. Bo właśnie tej „piaskownicy” oczekuję od GTA. Nią się przecież reklamuje całą grę. Możesz robić co chcesz – zupełnie jak w prawdziwym życiu. Ale jeżeli nie chcesz zanudzić się na śmierć, wykonaj szereg przygotowanych przez nas misji.

Uprzedzając zarzuty (chociaż już pisząc to, wyobrażam sobie sekcję komentarzy, w której pewnie zostanę obsmarowany na minimum sto sposobów): to nie jest tekst na zasadzie „napiszę coś kontrowersyjnego, żeby zrobić burzę i zarobić kliki”. Chcę przedstawić swój punkt widzenia – może ktoś uzna go za wartościowy/interesujący. Zwłaszcza że jeżeli w ogóle już stykam się z narzekaniem na GTA V, to raczej ze strony znajomych albo losowych osób w komentarzach. I zazwyczaj słabo uargumentowany. Brakuje mi większego tekstu, który dokładnie opisywałby problemy związane z Piątką.

Żeby nie podchodzić do kwestii od tak zwanej dupy strony – odwołam się w dużej mierze do zachwytów nad GTA V, z którymi spotkaliście się już wielokrotnie, czy to w recenzjach, czy… właściwie wszędzie indziej.

GTA V nie jest w kwestii jakości przełomowe. O ilości za chwilę. Owszem, najważniejszy element serii – czyli jeżdżenie, kradzież samochodów i strzelanie do niewinnych – zostały zrealizowane mistrzowsko. Tylko że widziałem to już wiele razy w innych częściach, a w Piątce nie nabrało jakoś szczególnie nowego wymiaru ani nie zostało w istotny sposób rozwinięte. Ba, śmiem twierdzić, że bywało już lepiej. I od tego zacznę.

Zastanawiam się, jak wspomnieć o Grand Theft Auto: Chinatown Wars i nie usłyszeć prychnięć na sali. Bo jak to tak: porównywać next-genowe arcydzieło do prawie-że-dwuwymiarowej miniodsłony na urządzenia przenośne? Ano tak, że w tym „mniejszym” GTA Rockstar pokazał jaja, usprawniając jeden z najważniejszych aspektów gry. Tym samym obnażył to, jak słabo jest rozwiązywany w tych głównych częściach serii.

Krótko mówiąc: choć jedną z największych atrakcji GTA jest możliwość rozpętania piekła na ulicy, gra momentalnie nas za to karze. Wysadziłeś samochód? Musisz uciec i się ukryć. Zastrzeliłeś kilku przechodniów i nie zdążyłeś sobie pójść, zanim ktoś zadzwonił na policję? Musisz uciec i się ukryć. Jadąc sobie bez celu niechcący uderzyłeś w radiowóz? Musisz uciec i się ukryć. Stanąłeś za blisko policjanta? Musisz uciec i się ukryć. Te gwiazdki nie znikają same z siebie – żeby się ich pozbyć, trzeba przez chwilę poudawać przykładnego obywatela. Czyli robić dokładne przeciwieństwo tych wszystkich rzeczy, dla których kupiliśmy tę grę!

Wiecie, jak w Chinatown Wars rozwiązano ten problem? Gwiazdki gubi się kasując radiowozy. Żeby wygrać z policją, musisz ją pokonać – a nie przed nią uciec. Jasne, niewiele ma to wspólnego z rzeczywistością, bo bardziej realistyczne jest to, że policja tak dużego miasta jak Los Santos ma nieograniczone zasoby ludzko-pojazdowo-finansowe i chętnie pobawi się z nami w ciuciubabkę choćby i przez dwadzieścia godzin bez przerwy. Ale jeżeli robisz grę i masz do wyboru realizm albo dobrą zabawę, zrezygnuj z tego pierwszego. Zgodnie z tą oczywistością większość gier nie każe nam codziennie robić kupy, chodzić spać czy drapać się po nosie.

GTA V chwalone jest za otwartość świata – za wielkie, tętniące życiem Los Santos, skrzętnie zaprojektowane otoczenia. Można po nich jeździć, jeździć, chodzić, biegać, skakać… i to byłoby na tyle. Nie jest jeszcze na tyle next-genowo, żeby można było wejść do każdego budynku. Budżet był ogromny, ale widocznie nie na tyle ogromny, żeby każdy zakątek miasta wypełnić czymś ciekawym. Gdyby ścisnąć całą mapę, zachowując wszystkie ciekawostki, byłoby znacznie lepiej. Tylko wtedy nie dałoby się opowiadać o tym, jakie wielkie jest miasto. Nie byłoby tego „efektu wow”.

Z tego samego efektu wynikają zachwyty nad tym, co pewnie zaczęlibyście wymieniać jako kontrargument dla wymienionego przeze mnie „pustego świata”. Bo jak to: pusty. Skoro można sobie pojeździć quadem, napić się piwa, porobić zdjęcia ludziom i zwierzętom.

Mam podchwytliwe pytanie dotyczące minigierek w GTA V: czy gdyby te wszystkie sekwencje, za które chwali się grę – tenis, golf, różne wyścigi – wydano jako osobne tytuły (choćby i darmowe), gralibyście w nie? Bo mam złe wieści: wszystko to zrobiono już wiele razy. I to lepiej.

Jasne – fakt, że te wszystkie minipopierdółki pojawiły się teraz w jednym, dużym tytule, robi wrażenie. Ale nie ma to żadnego wpływu na przyjemność z samej gry. Wyobraźcie sobie, że ktoś napisał książkę i postanowił dorzucić do niej pracochłonny bonus – nakręcił prosty film, narysował komiks, namalował obraz, nagrał piosenkę. Wszystko na przeciętnym poziomie – gdyby wydano te dzieła jako osobne, nikt nie zwróciłby na nie uwagi. Ale wspólnie, jako dodatki, czynią książkę najbardziej wypasioną powieścią wszech czasów. Patrzcie, jak się napracował. Największe osiągnięcie branży literackiej.

Czy ktoś naprawdę z własnej woli – więcej niż raz czy dwa, bo tyle wystarczy, żeby się znudzić – grał w GTA V w tenisa? To może powinien sprawdzić serię Virtua Tennis, w której każdy z zawartych w minigierce elementów wykonany został lepiej? To samo dotyczy golfa (polecam PGA Tour), rollercoastera (…a próbowaliście prawdziwej kolejki górskiej?), prywatny striptiz (sami się domyślcie) i tak dalej.

I nawet nie mówcie mi o możliwości pójścia w grze do kina, bo próbowałem trzy razy i za żadnym nie wysiedziałem od początku do końca. Nawet jeżeli którykolwiek z puszczanych tam filmów jest ciekawy, to wolałbym obejrzeć go na YouTube. Wiecie – bez udawania, że w oglądaniu pustych siedzeń pod pomniejszonym ekranem z filmem jest jakakolwiek immersja. Natomiast największej popierdółki – ścigania się na piechotę z Mary Ann – nie da się zastąpić niczym, bo nikt nie wpadł na pomysł, żeby z czegoś tak szalenie porywającego jak jogging od punktu do punktu zrobić całą grę.

Dla kontrastu: ze wspomnianego wyżej Chinatown Wars pamiętam dwie minigierki. Jedna opiera się na hazardzie, druga na kupowaniu tanio (narkotyków) i sprzedawaniu drogo. Nad obiema spędziłem więcej czasu, niż powinienem się przyznawać – bo obie są proste, ale uzależniające jak cholera.

GTA V wychwalane jest też za postacie. Nie mam do nich większych zastrzeżeń – to chodzące stereotypy, ale idealnie pasują do świata gry i nie przeszkadzają w jej odbiorze. Chodzi mi o jeden z głównych ficzerów, którymi reklamuje się najnowszą odsłonę serii: to trzy postacie, pomiędzy którymi można się przełączać. Łał! To otwiera przed twórcami ogromne możliwości.

Których nie wykorzystano. Poza partiami fabularnymi gry, nie ma to prawie żadnego wpływu na rozgrywkę. Pewnie, mają troszkę odmienne umiejętności, mieszkają w różnych miejscach, każdy może zrobić kilka rzeczy, których nie zrobi inny. Ale 99% gameplayu pozostaje bez zmian. Jeżeli już uprzeć się, że rzeczywiście robi to jakąś różnicę, to na minus. Bo przecież tak naprawdę – patrząc od strony gejmplejowej – wzięto jednego kolesia i podzielono go na trzech. A gdyby wszystkie umiejętności i możliwości wrzucono do jednej postaci, nie musielibyśmy pomiędzy nimi przełączać.

No ale wtedy nie byłoby „efektu wow”. Bo Michael po przełączeniu przez 10 sekund prowadzi burzliwe życie rodzinne, a Trevor budzi się skacowany w sukience na szczycie góry.

TL;DR: Ja – człowiek, który lubi GTA przede wszystkim za swobodę – nie zachwyciłem się piątą częścią głównego trzonu serii. Czekam na szóstkę – Rockstar ma już świetny silnik, czas wypełnić go właściwą grą.

* To takie realistyczne, że jak stanę 5 metrów od grupki ludzi, to połowa ucieknie, a druga połowa zacznie mnie bić!


Redaktor
Dawid „spikain” Bojarski

Redaktor naczelny CD-Action. Zagraj w Unavowed.

Profil
Wpisów3672

Obserwujących37

Dyskusja

  • Dodaj komentarz
  • Najlepsze
  • Najnowsze
  • Najstarsze