24
12.10.2013, 12:00Lektura na 11 minut

[Retro Action] Fahrenheit

We wrześniu 2005 roku gracze zdążyli ochłonąć po wakacyjnych wrażeniach z Psychonauts i Battlefield 2, przygotowując się do rozwałki z Quake 4 czy F.E.A.R. Wtem nieco niespodziewanie pojawiła się produkcja, która budziła niespotykane w innych grach emocje - Fahrenheit. Przeżywał je Siekiera.


CD-Action

FAHRENHEIT

Mam tyle do powiedzenia, że nie wiem, od czego zacząć. Naprawdę nie wiem. Po odpaleniu Fahrenheita zniknąłem dla świata na dobre i powiem z ręką na sercu, że po pierwszej godzinie gry byłem pewny, że oto stoi przede mną przygodówka doskonała.

Niestety z czasem czar prysł, a ja olśniony początkowymi etapami coraz bardziej kręciłem nosem. W zasadzie trudno nawet wrzucić Fahrenheita do konkretnej szuflady. Niby jest to przygodówka, ale tak diametralnie inna od typowych przedstawicielek tego gatunku, że używam tej nazwy z dużą rezerwą. Od razu też uprzedzam – wprowadzone tu rozwiązania z całą pewnością nie przypadną do gustu ortodoksyjnym fanom gier przygodowych, dla których najmniejsza nawet szczypta elementów zręcznościowych stawia z góry daną produkcję na przegranej pozycji. Tu niestety nie ma szczypty. Tu są tego całe tony.

Co więcej, nawet schemat prowadzenia rozgrywki odbiega znacząco od tego, do czego zdążyliśmy się przez ostatnie lata przyzwyczaić (ale to akurat zaliczam grze na plus). Nie ma tu zbierania mnóstwa okolicznych śmieci i upychania ich w bezdennych kieszeniach, nie ma łączenia pierwszego z drugim, by uzyskać coś trzeciego, nie mamy upierdliwych, nielogicznych i nieraz wrzuconych na siłę łamigłówek, nad których rozwiązaniem ślęczymy całe popołudnie. Tu tego nie znajdziecie. Nasuwa się proste pytanie – co wobec tego jest? To, co najważniejsze – ogromna grywalność, intrygujący scenariusz, momentami perfekcyjny klimat, niezła grafika i powalająca oprawa dźwiękowa. Czy to wszystko? Absolutnie nie. Fahrenheit to gra pęczniejąca od ciekawych, nieznanych wcześniej rozwiązań, to produkcja ze wszech miar nowatorska, próbująca na nowo zdefiniować, czym gra przygodowa jest. A raczej – czym powinna być.

Kino mocnych wrażeń
Lucas Kane to zwykły szary obywatel, mieszkaniec Nowego Jorku. Człowiek, jakich wiele. Pewnego fatalnego dnia jego spokojne, ułożone życie wali się w gruzy. Zabija człowieka. I choć w dłoni trzyma nóż, a bladoczerwona posoka wciąż sączy się z ran ofiary, Lucas nie pamięta zupełnie nic z tego zdarzenia. Nie wie, jak do tego doszło, nie wie, jak się tu znalazł, wreszcie nie wie, kim jest ten biedak leżący w kałuży krzepnącej krwi. To właśnie w jego – Lucasa – skórę przyjdzie nam się wcielić. Podczas całej gry, balansując na krawędzi szaleństwa i desperacji, będziesz próbował zrozumieć, co pchnęło go do tego czynu.

Schizo, schizo!
By nie było za nudno, wcielamy się również w parę detektywów nowojorskiej policji (Carlę Valenti i Tylera Milesa), którzy zajmują się sprawą tego bestialskiego morderstwa. Cała gra podzielona jest na szereg krótkich fragmentów, podczas których na przemian stajesz się to łowcą, to uciekinierem (a nawet na krótkie chwile postacią trzecioplanową). Przyznam, że mimo wcześniejszych obaw, podział na role wypadł po prostu świetnie, choć czasem łatwo nabawić się rozdwojenia jaźni. Np. mamy ciekawą sytuację, kiedy jako Kane odpowiadamy na pytania policjanta, próbując zmylić jego ewentualne domysły, zaś po chwili, gdy Kane wychodzi, już w skórze gliniarza grzebiemy w biurku podejrzanego, poszukując jakichkolwiek dowodów przeciwko niemu. Takich pokręconych sytuacji jest tu zresztą więcej.

Wysokie loty, ale...
Przedstawiona w Fahrenheit opowieść jest całkiem przyzwoita i generalnie niemal przez cały czas trzyma w napięciu i niepewności. Końcówka nieco zawodzi, bo z ciężkiego, mrocznego thrillera gra przeistacza się w lekkie s.f. Nie podoba mi się ta metamorfoza. Odniosłem wrażenie, że twórcy przedobrzyli, chcąc upchnąć do jednej gry zbyt wiele rozmaitych wątków. Pod względem fabularnym pierwsza połowa gry jest bezbłędna, druga zaś to już dziwaczna mieszanina gatunkowa. Trochę to rozczarowuje, bo po tak wybornym początku apetyt rośnie. A tymczasem z dramatycznej walki człowieka zaplątanego w zbrodnię gra przekształca się w jakąś pokraczną hybrydę Matriksa (pod koniec gry nasz bohater wywija w powietrzu takie młynki, że sam Neo zzieleniałby z zazdrości). W tej grze znalazło się zresztą więcej udziwnień – są nawet etapy „skradankowe” (niezbyt interesujące zresztą). Więcej nie powiem, nie chcę spoilerować.

Pochwalić za to muszę ogólną koncepcję przedstawienia wszelkich zdarzeń na ekranie. Gra jest doskonale wyreżyserowana, a gracz ma wrażenie aktywnego uczestnictwa w dobrej wysokobudżetowej produkcji filmowej. Podkreślają to dodatkowo rozmaite detale, takie jak ustawienia kamer, podział ekranu na kilka mniejszych, pokazujących różne miejsca w tym samym czasie, ciągłe zmiany planu, dobre dialogi, świetny motion capture, filmowa muzyka, przedstawienie bohaterów w rozmaitych, nierzadko intymnych sytuacjach etc. Całość naprawdę robi ogromne wrażenie, jeszcze nie widziałem produkcji, która tak doskonale zatarłaby granicę pomiędzy filmem a grą komputerową.

Garść innowacji
A w czym się przejawia wspomniana przeze mnie rewolucyjność tej gry? Już spieszę z wyjaśnieniami. Przygodówki są z reguły liniowe do bólu i opierają się na starej jak świat zasadzie – możesz zrobić wszystko, pod warunkiem że będzie to odpowiadało dokładnie temu, co przewidzieli w danym miejscu scenarzyści. Po prawdzie to ty jako gracz animujesz postać pierwszoplanową, ale do twórców należy ostatnie słowo. To oni są tu od tego, by prowadzić cię za rączkę, by pokazać ci, dokąd masz iść, co zrobić, co podnieść albo z kim pogadać, by posunąć fabułę do przodu. To niepisane prawo tyczy się zresztą większości gier komputerowych (choć najwyraźniej odczuwamy to w grach przygodowych).

Punktem wyjścia programistów z Quantic Dream było zerwanie z tą tradycją. Dzięki temu właśnie Fahrenheit jest tak wyjątkowy, tak nietypowy. Tutaj autentycznie na każdym kroku czujesz, że to właśnie ty jesteś panem sytuacji. Ty i nikt inny. Tylko i wyłącznie od ciebie zależy, jak potoczą się wydarzenia, jak dramatyczny obrót przybiorą najprostsze sprawy. To oczywiście iluzja, bo nie da się zrobić czegoś, czego twórcy nie przewidzieli. W końcu to tylko gra i wszystko toczy się w ramach stworzonego na jej potrzeby scenariusza, to logiczne. Ale w jego obrębie masz w pewnych newralgicznych momentach bardzo dużą swobodę działania (jak np. w znanej z dema scenie morderstwa i zdarzeń tuż po). Wiąże się to z przygotowaną przez twórców misterną siecią czynności, które gracz może wykonać bądź nie. Daje to w efekcie dość sporą liczbę kombinacji, na jakie można poprowadzić rozgrywkę.

Co więcej, prawie wszystko, co zrobisz, ma jasno widoczne konsekwencje w dalszych partiach gry. Dzięki temu wrażenie nieskrępowanej wolności wyboru jest przeogromne. Jest to oczywiście wrażenie złudne, bo gra mimo wszystko leci punkt po punkcie według scenariusza. Ale jak pięknie udaje, że tego nie robi... Tak czy inaczej ta sprytna sztuczka się twórcom wybitnie udała i choćby za to należą się owacje na stojąco.

Uważaj, by nie sfiksować!
To, jak rozegrasz dany rozdział, zależy przede wszystkim od twojego charakteru, opanowania i umiejętności szybkiego reagowania w sytuacjach stresowych. Bo w Fahrenheit nie liczy się tylko inteligencja. Równie ważny jest refleks, spryt, zdolność kojarzenia faktów, determinacja i zachowanie zimnej krwi. Tu przyda się wszystko po trochu.

Warto wspomnieć, że zaimplementowano w Fahrenheit wskaźnik kondycji psychicznej. Raczej nie należy go bagatelizować, bo pomiędzy załamaniem nerwowym a postradaniem zmysłów jest bardzo cienka granica. Możemy poprawić swoje samopoczucie na rozmaite sposoby, pomagają w tym nawet drobiazgi, takie jak zaspokojenie głodu starym kawałkiem pizzy czy wypicie szklanki wody. Tak jest, tu o wszystkim decyduje gracz, nawet o tak błahych i nieistotnych dla fabuły czynnościach. Warto o tym pamiętać, bo im niższą wartość ma ów wskaźnik, tym gorzej dla ciebie.

Gra na emocjach
Brak mi słów, by opisać, jak rozwiązania, które opisałem powyżej, pomagają nam się wczuć w klimat. Jak pomagają go budować. Ze świadomością, że każdy twój krok, każda czynność, jaką wykonasz, będzie miała daleko idące konsekwencje, bardzo emocjonalnie wiążesz się z bohaterem. Podczas grania w Fahrenheit nie można pozostać obojętnym na dramatyczne wydarzenia, których doświadcza główna persona dramatu. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak bardzo utożsamiłem się z kierowaną przeze mnie postacią. Tu nie udajesz żadnych emocji. Strach, lęk, poczucie winy, niepewność, niepokój, depresja, szok, załamanie, smutek, żal, nieufność. Mógłbym dalej wymieniać, ale chyba wiecie, o co mi chodzi. W Fahrenheit się nie gra. Fahrenheit się przeżywa. Byście wiedzieli dokładnie, o czym mowa, pozwolę to sobie przedstawić na przykładzie bezpośrednio zaczerpniętym z gry. Wystarczy uruchomić wyobraźnię.

Stoisz w łazience, ciągle masz przed oczyma obrazy z tragicznych wydarzeń dnia wczorajszego. Z początku myślałeś, że to tylko koszmarny sen, ale rzut oka na poranną prasę i widok krwi na pościeli ostatecznie rozwiewa wszelkie wątpliwości. Nagle słychać łomotanie do drzwi. Ktoś krzyczy: „Policja, proszę otworzyć!”. Serce o mało nie wyskoczyło ci z piersi. Ale trzeba zachować zimną krew. Co robić, co robić? Przede wszystkim usunąć wszelkie ślady. Czasu niewiele, za góra półtorej minuty gliniarz wtargnie tu siłą. A wtedy po herbacie. Trzeba działać szybko. Najpierw ręce. Są całe zakrwawione, najpierw obmyć, później zabandażować. Tik-tak, tik-tak. Czas płynie nieubłaganie. Biegiem do sypialni. Otwierasz szafę, wyjmujesz czyste ciuchy, ubierasz się. Przypominasz sobie o zakrwawionej pościeli, w pośpiechu zakrywasz ślady narzutą. Czasu coraz mniej. Lecisz do salonu. Kątem oka zauważasz leżący na ziemi sweter. Miałeś go wczoraj na sobie, poznajesz po czerwonych plamach. Policjant za drzwiami coraz bardziej się niecierpliwi. Zostało ci raptem 20 sekund, pasek czasu zbliża się nieubłaganie do końca. Lecisz do łazienki, wrzucasz zakrwawione ubranie do pralki. W ostatnich sekundach rzucasz się ku drzwiom. Otwierasz. Policjant mówi, że sąsiedzi skarżyli się na dziwne hałasy. Chce zajrzeć do mieszkania. Możesz mu odmówić, ale tłumisz w sobie rosnącą panikę, zachowujesz zimną krew i wpuszczasz go do środka. Pyta o bandaże na rękach. Lekceważącym głosem uspakajasz go, że to nic takiego, ot – drobny wypadek. Zagląda do każdego pomieszczenia, rozgląda się. A ty przeżywasz piekło. Czy zrobiłeś absolutnie wszystko, co było do zrobienia? Czy usunąłeś wszelkie ślady? Czy w umywalce nie zostały resztki krwi? Czy narzuta aby na pewno dokładnie wszystko zasłania?

Przełykasz nerwowo ślinę. Jako gracz siedzący przed monitorem. A przede wszystkim jako Lucas Kane, w którego się wcieliłeś. Nie, przepraszam, którym jesteś. Bo utożsamiasz się z nim, czujesz, jak łomocze ci w piersi serce, pocisz się jak mysz patrząc na plecy gliniarza zaglądającego do kolejnych pomieszczeń. I myślisz w duchu to, co myślałby bohater tej gry – czy zrobiłem na pewno wszystko? Czy aby, na miłość boską, czegoś nie przeoczyłem?!

Połam palce
Oczywistym jest, że tak perfekcyjnie wyreżyserowanych sytuacji jak ta opisana powyżej nie doświadczamy cały czas. Nie ma tak dobrze. Na szczęście mniej emocjonujące fragmenty też spełniają swoje zadanie. Najlepszym przykładem będzie tu prowadzenie śledztwa i związana z tym rutyna – badanie miejsca zbrodni, zbieranie dowodów, kojarzenie faktów, przesłuchiwanie świadków, a nawet sporządzanie rysopisu pamięciowego. To wszystko tu jest, co więcej – wykonanie tych fragmentów gry stoi na bardzo wysokim poziomie. Gorzej z elementami czysto zręcznościowymi. Sposób, w jaki musimy sobie z nimi radzić, nie należy do najszczęśliwszych. Nie wiem, kto mógł pomyśleć, że wystukiwanie na 8 klawiszach (WSAD + strzałki) kolejnych pokręconych sekwencji może być dobrą rozrywką. W zasadzie pierwszy trudniejszy fragment tego typu, gdy biegając po biurze uciekamy przed gigantycznymi roztoczami (sic!), diametralnie ostudził mój zapał i niemal całkowicie zniszczył klimacik, który tak misternie był budowany przez pierwsze etapy. I po co to, ja się pytam? Takich kwiatków w całej grze jest niestety dużo więcej.

Ponadto odniosłem wrażenie, że wiele z takich zręcznościowych scenek wrzucono niejako na siłę, by sztucznie wydłużyć i tak krótką rozgrywkę, jak np. walka na ringu, gra w kosza, ćwiczenia na siłowni, strzelanie na strzelnicy, a nawet taniec! Dzięki temu gra nabiera owego filmowego posmaku, gdyż obserwujemy bohaterów w rozmaitych, częstokroć prywatnych lub intymnych sytuacjach, niezwiązanych bezpośrednio z fabułą, ale co za dużo – to niezdrowo. Tutaj nawet wchodzenie na płot czy chodzenie po gzymsie wiąże się z gimnastyką za pomocą myszki i klawiatury (prawdopodobnie pad spisałby się tu o wiele lepiej).

...Badalamenti? Czy ja śnię?
Nie byłbym sobą, nie wspomniawszy o kolejnym olbrzymim plusie tej produkcji. Porywającej, nostalgicznej, smutnej muzyce, skomponowanej przez Angelo Badalamentiego. Człowiek ten kojarzony jest głównie z postacią Davida Lyncha. Istotnie, Badalamenti stworzył muzykę do wielu filmów genialnego reżysera. I to w zasadzie jest wystarczająca rekomendacja. Każdy, kto widział „Zagubioną autostradę”, „Miasteczko Twin Peaks” czy „Mulholland Drive” wie doskonale, jak olbrzymią rolę odegrała tam cudowna ścieżka dźwiękowa.

Złego słowa nie mogę również powiedzieć o oprawie wideo. Jak na standardy tego gatunku, grafika Fahrenheit prezentuje się naprawdę przyzwoicie, a tonące w zwałach śniegu ulice NY wyglądają tak sugestywnie, że masz wrażenie, jakby temperatura w pokoju nagle spadła o kilka stopni. Do tego silnik gry jest doskonale zoptymalizowany, u mnie animacja nie spadała poniżej 90 klatek na sekundę, a i na kompach z poprzedniej epoki gra daje radę.

Słówko podsumowania
Fahrenheit to produkcja unikalna i wprowadzająca powiew świeżości do skostniałego i chyba powoli wymierającego gatunku gier przygodowych. Nie myślcie, że stawiam Fahrenheit na piedestale, patrząc z politowaniem na inne zasłużone przygodówki. Nic z tych rzeczy. Uważam tylko, że dzieło Quantic Dream jest w owym gatunku czymś autentycznie nowym i przejść obojętnie obok tak dobrej gry po prostu nie wypada. Przyda się tylko odrobina cierpliwości i otwarcie na zmiany. Warto się jednak przełamać. Fahrenheit oferuje rozrywkę na najwyższym poziomie, a dzięki ogromnej swobodzie po jednokrotnym przejściu nie odstawisz tej gry na półkę z napisem „zaliczone – do zapomnienia”. O nie, o tej grze nie da się tak po prostu zapomnieć.

 


Ocena: 8+/10
Grywalność: 9
Video: 8
Audio: 9

Plusy:
– klimat wprost nie do opisania
– trzyma w napięciu jak dobry film
– wiarygodni bohaterowie
– nowatorskie podejście do przygodówek
– niezła grafika
– doskonała muzyka Badalamentiego
– niskie wymagania sprzętowe

Minusy:
– liczne fragmenty zręcznościowe
– dość krótka
– od połowy gry klimat już nie ten


Redaktor
CD-Action
Wpisów1100

Obserwujących0

Dyskusja

  • Dodaj komentarz
  • Najlepsze
  • Najnowsze
  • Najstarsze