[Magazyn kulturalny] Black Sabbath, Riddick, David Bowie, Blue Jasmine...
Nowa odsłona Magazynu wyjątkowo symetryczna - w każdej z dziedzin znalazło się miejsce dla czterech utworów. Polecamy, ale też przestrzegamy. Zapraszamy - w tym tygodniu przewinęło się wiele renomowanych nazwisk. Od Black Sabbath przez Woodiego Allena po Lee Childa.
BLACK SABBATH - 13
Ta płyta nie powinna powstać, ci ludzie nie powinni żyć. A jednak Black Sabbath (bez oryginalnego bębniarza) dycha, koncertuje i wydaje album, który jest spełnionym snem fanów zespołu. Trzynastka nie okazała się pechowa – to powrót do doomowych korzeni, wirtuozerski popis Iommiego i mnóstwo ukłonów w kierunku starych fanów (Zeitgeist to w zasadzie kontynuacja Planet Caravan, Dear Father kończy się odgłosami dzwonów, które rozpoczynały pierwszego longplaya). Banda inżynierów dźwięku sprawiła nawet, że i Ozzy brzmi słuchalnie (choć pozostaje otwartym pytaniem na ile śpiewa on, a na ile komputer). Szkoda jedynie, że – podobnie jak na The Devil You Know – brakuje tu trochę szybszych numerów (jeden Loner wiosny nie czyni), album jest przeprodukowany (jak to u Ricka Rubina) a Butler, nadworny tekściarz zespołu, nie produkuje już tak błyskotliwych metafor, jak kiedyś. Nie jest to album na miarę Sabbath Bloody Sabbath czy Vol4, ale rock’n’rollowe dziadki spisały się naprawdę nieźle.
[Papkin]
MARCY PLAYGROUND - MARCY PLAYGROUND
Muzyka bywa wybredna - albumy słuchane w biegu wydają się beznadziejne, zyskując wiele, gdy odpalimy je w domowym zaciszu. Okoliczności, nastrój i inne poboczne czynniki wpływają na odbiór bardzo wydatnie. Pewnego dnia objadłem się po południu i miałem ochotę przez pół godziny po prostu sobie poumierać, było jednak trochę za cicho... i wtedy do głosu doszli Marcy Playground.
Wydania w stylu Lazy Hours nieraz dowiodły, że "obijunek" też wymaga dźwiękowego podkładu. Leniwy, zblazowany wokal Johna Wozniaka w połączeniu z odpowiednio prostymi kompozycjami sprawiły, że miałem sjestę tygodnia. Co w zasadzie udało się zupełnie niechcący... nic dziwnego, że debiutancki album amerykańskiego zespołu stał się platynowy. W końcu tylu ludzi na świecie lubi dobrze odpocząć.
[Adzior]
ALICE COOPER - WELCOME 2 MY NIGHTMARE
Pierwszy z koszmarów w fenomenalny sposób rozpoczął karierę Coopera-solisty, a bijące z płyty oniryzm i różnorodność wydawały się nie do podrobienia. Pomimo zaangażowania dawnych muzyków i Boba Ezrina, producenta odpowiedzialnego za najlepsze długograje Alicji, zapowiedź sequela przyjąłem nieufnie. Jak wyszło? Średnio. Cooper operuje tymi samymi środkami, którymi rozkochał w sobie melomanów 35 lat temu – są zatem melorecytacje, mariaże grozy z humorem, kpiny z muzyki disco (Disco Bloodbath Boogie Fever), swoją obecność zaznaczyła orkiestra (doskonałe The Underture), a ballada Something to Remember Me By stoi w jednym szeregu z klasycznym Only Women Bleed. Niepotrzebne wydają się natomiast ukłony w stronę współczesnego słuchacza - vide duet z Ke$hą, znaną też jako królowa auto-tune’a (którym to zresztą – niestety - szczodrze przyprawiono otwierające I Am Made of You). Nie sposób zarzucić „dwójce” nudy czy powtarzalności, o ile jednak Welcome To My Nightmare wujek Alice zapracował sobie na miejsce w rockowym panteonie, następca jest produktem co najwyżej udanym. Szkoda też, że najbliższe pierwowzorowi Under the Bed załapało się jedynie do edycji rozszerzonej.
[Papkin]
DAVID BOWIE - THE NEXT DAY
Na dziesięcioletnią emeryturę mogą sobie w muzyce pozwolić nieliczni, ale David Bowie zdecydowanie się do tych "nielicznych" zalicza. W sześćdziesiąte szóste urodziny artysta zaskoczył zarówno krytyków, publikujących w tym dniu okolicznościowe laurki, jak i fanów. Ujawniony wówczas singiel Where Are We Now? stanowi liryczne odwołanie do stworzonej z Brianem Eno "trylogii berlińskiej", które pomimo niespiesznego tempa i niezbyt bogatej aranżacji błyskawicznie podbiło listy przebojów. The Next Day to świetna wizytówka Bowiego, człowieka, który w muzyce próbował wszystkiego od rocka, przez disco i elektronikę, po ambientowe brzmienia (i to wszystko tu słychać!). Z The Next Day wyzierają zarazem pewna skromność i szczerość. David nie kryje się za żadną z masek, nie wprowadza na scenę alter-ego w rodzaju Ziggy’ego Stardusta czy Chudego Białego Księcia. Jak zwykle natomiast przenikliwie opisuje otaczającą go rzeczywistość, ubierając swoje opowieści w dźwięki gitar i klawiszy. Mówiąc krótko – jeden z najlepszych albumów w tym roku, który w dodatku – słowo daję – z każdym przesłuchaniem tylko zyskuje.
[Papkin]
Od lat gram, piszę, gadam i robię gry. W efekcie gadam o grach popisowo zrobionych. Zagraj w Unavowed.