[Magazyn Kulturalny] Czego słuchaliśmy, co czytaliśmy, co oglądaliśmy i co chcemy wam polecić
Magazyn Kulturalny na stronie przyjęliście ciepło więc mamy dla was drugi odcinek. Tym razem polecamy seriale, dziwaczne filmy, jeszcze dziwniejszą muzykę i dosyć nietypowe książki. Zapraszamy!
Shakta: "Silicon Trip"
Nie znam się na elektronice zupełnie (lubię zresztą niewiele z tysięcy jej podgatunków) i w ciągu trzech sekund żadnego house od jungle nie odróżnię, ale akurat goa trance jest w TOP 5 moich ulubionych gatunków muzyki. Możecie kojarzyć ten rodzaj "techniawy", bo w latach 90-tych była całkiem popularna i nawet do Matriksa trafiła w postaci paru przebojów Juno Reactor. Zresztą, podobno czegoś takiego jak "goa trance" nie ma, a jest po prostu "psychedelic trance", ale ja tam, wydaje mi się, jakąś różnicę słyszę. I polecam bardzo jeden z przystępniejszych albumów na początek, czyli Shakta: "Silicon Trip" (albo np. wskoczcie na Spotify do mojej playlisty, która wystarczy wam na wiele godzin). To długie utwory, ciągnące się z reguły po siedem minut, w stałym, szybkim rytmie, ale też bardzo "organiczne" w brzmieniu. Ciągną się i ciągną, zmieniają, ewoluują, co chwilę do bardzo podstawowego motywu przewodniego dochodzą nowe, potem mieszają się z innymi, znikają, by pojawić się razem z jeszcze innymi w punkcie kulminacyjnym... I tak dalej. Goa jest świetne, transowe i wkręca niesamowicie bo dzieje się tam dużo, nie jest tylko "łupanką", a cholernie melodyjną elektroniką.
[Berlin]
Kendrick Lamar - „good kidd m.A.A.d city”
„good kidd m.A.A.d city” to album wyjątkowy, jeden z najciekawszych, jakie udało mi się w ostatnich miesiącach „wyłapać” w zaoceanicznym natłoku hip-hopowych produkcji może i świetnie zrealizowanych, ale wtórnych, i właściwie tylko powtarzających zgraną już formułę na rapowanie o barwnym życiu na pograniczu showbizu i przestępczego półświatka. Kendrick jest inny. Choć nagrywa dla wytwórni Dr. Dre nie sięgnął po jego muzykę. Choć buja się z największymi celebrytami, nie nawija o milionach dolarów i dziewczynach pozbawionych skrupułów. Zamiast tego zaprasza nas na ulice Compton, widziane oczami człowieka, który nie dość, że jest wrażliwy, to jeszcze chciałby być wierzący (w jakiekolwiek wyższe wartości), a na dodatek niepozbawiony jest wątpliwości, bywa kuszony na zła drogę, generalnie boryka się z życiem. Dotyka tym samym spraw, które działają i mają znacznie nie tylko na w słonecznej Kalifornii, ale i, nie przymierzając, w Wałbrzychu. Co najważniejsze Kendrick Lamar opowiada o tym niezwykle szczerze, tekstami wypełnionymi osobistymi smaczkami, a przy tym całkiem sprawnie technicznie. Polecam z całego serca; warto także poszukać poprzedniego, wydanego niezależnie albumu Kendricka, czyli krążka „Section 80”.
[Hut]
Sisters of Mercy: "First and Last and Always"
To jest staroć i klasyka, a przy tym wydaje mi się, że ta płyta jakoś dziwnie przepadła i nikt już Sisters of Mercy nie słucha. A szkoda, bo ich brzmienie zdefiniowało "rock gotycki", w który od jakiegoś czasu jestem strasznie wkręcony. I chociaż z reguły mówi się o (fenomenalnych, to prawda) płytach The Cure, albo o Fields of the Nephilim, to wydaje mi się, że najłatwiejszym startem w tym gatunku jest "First and Last and Always". Niemal każdy utwór na tej płycie mógłby lecieć w latach 90-tych w radiu, prawie wszystkie docierają do poziomu geniuszu, który niewielu potrafiło naśladować, a samo Sisters of Mercy nigdy tak dobrze już nie brzmiało. "First and Last and Always" to mrrroczny klimat (taki oldskulowo, tandetnie mroczny), banalne rytmy (często dyskotekowe 4/4 po prostu), niskie wokale z prostymi melodiami, bardzo przyjemne i wpadające w ucho riffy, a do tego mocno wyeksponowany bass - czego chcieć więcej?
[Berlin]