7
17.04.2012, 08:00Lektura na 7 minut

Resident Evil: Operation Raccoon City - recenzja

Całkiem niedawno rozmawiałem z redakcyjnym kolegą Berlinem o koncepcji karmy. Biedak twierdził, że zawsze, kiedy robił coś dobrego, „dostawał w pysk”. Ja stałem po drugiej stronie barykady, przekonując go, że warto pozytywnie podchodzić do świata. Następnego dnia zagrałem w Operation Raccoon City... Utyskuje Hut.


CD-Action

Resident Evil: Operation Raccoon City
Dostępne na: PS3, X360, PC
Testowano na: X360
Wersja językowa: polska (napisy)

Niedziela była piękna i słoneczna, więc dobre uczynki działy się same – zrobiłem rodzinie śniadanie, potem zdrowy i pożywny obiad, pół dnia spędziłem na olejowaniu zaprzyjaźnionego drewnianego tarasu (70 metrów kwadratowych, ze szmatą, na kolanach), a na koniec jeszcze zaprosiłem rodziców do kina na „Hansa Klossa – Stawkę większą niż śmierć” (jako komedia – całkiem znośny). Po tych wszystkich przygodach zasiadłem wieczorem przed konsolą, nastawiony na to, że nowa odsłona jednej z moich ulubionych serii, wykonana w konwencji typowej dla jednego z moich ulubionych gatunków, będzie nagrodą za ten dobrze spędzony dzień. Berlin miał rację – karma to bullshit.

Andrzej Sapkowski twierdzi, że „nigdy nie ma się drugiej okazji, żeby zrobić pierwsze wrażenie”, ale najwyraźniej twórcy Resident Evil: Operation Raccoon City nie czytali „Wiedźmina”. Pierwsze piętnaście minut z tą produkcją zdecydowanie wpłynęło na moją opinię o niej, a choć wspomniany wyżej cytat ma jeszcze dalszą, mniej znaną część – „lecz później całe życie, aby je zmienić” – to w tym przypadku nie ma ona zastosowania.

Kiepskie złego początki
Zaczęło się od niezłego menu, pozwalającego wybrać kampanię (lub pojedyncze misje składające się na nią – jednak dopiero po ich ukończeniu, więc w pierwszej chwili nie miałem z czego wybierać) oraz „kontrę”, czyli tryb multiplayer (wariacje na temat standardowych trybów w tym jeden, w którym w deathmatchu kierujemy największymi bohaterami serii). Pacnąłem w kampanię, wybrałem pierwszą misję, ale przygotowany przez wcześniejsze zapowiedzi zdecydowałem się na opcję gry publicznej, otwartej dla wszystkich – Operation Raccoon City to bowiem shooter nastawiony na zabawę w sieci i najlepiej ma smakować właśnie online.

Od razu jednak nadziałem się na dwie miny: po pierwsze przed rozpoczęciem sesji konsola nie znalazła żadnych chętnych do wspólnej zabawy (musiałem więc zacząć grę solo – kod sieciowy również później robił podobne psikusy), po drugie zaś stanąłem przed wyborem klasy kierowanej postaci, a ponieważ są one dość nietypowe, przez dłuższy moment patrzyłem tępo w ekran, nie wiedząc, na co się zdecydować.

Nieprofesja, krótko mówiąc
Sęk w tym, że profesje te są bardzo kiepsko opisane. Kierujemy sześcioma członkami sił „porządkowych” korporacji Umbrella – oddziałem Wataha, mającym na celu zniszczyć wszelkie dowody świadczące o tym, że biznesowy gigant uczestniczył w incydencie w Raccoon City (a więc w rozpyleniu broni biologicznej, która zamieniła mieszkańców miasta w zombi – mogliśmy oglądać kulisy tego wydarzenia w Resident Evil 2). W kolejnych misjach (kampania ma ich łącznie siedem) może brać udział tylko czterech żołnierzy, przed ich rozpoczęciem trzeba więc wybrać, którego z agentów będzie kontrolował gracz, a w których wcieli się AI (lub połączeni z nami inni uczestnicy sesji). Zamiast tradycyjnych „ról” dostajemy jednak takie typy jak np. Naukowiec czy Inwigilator, a ekran wyboru postaci zawiera jedynie krótkie notki na ich temat, które w żaden sposób nie wyjaśniają różnic w ich umiejętnościach czy specyfice – tak naprawdę widać jedynie, że kolejni członkowie Watahy mają wyraźnie inny wygląd i nieco odmienne uzbrojenie.

Później zresztą okazało się, że ten wybór i tak nie ma większego znaczenia – każdym bohaterem gra się niemal identycznie (unikatowe jest tylko kierowanie Berthą – „medyczką”, która jest lepiej wyposażona, by leczyć kompanów), a wybraną broń szybko trzeba zmienić, bo amunicji brakuje i jedyny sposób na to, by pozostać w grze, to podnieść pukawkę pozostawioną przez zabitego wroga. Tak czy owak, wybrałem Beltwaya – sapera z protezą zamiast nogi, uzbrojonego w „pompkę”, czyli obrzyna o dużym rozrzucie i krótkim zasięgu, ale sporej sile rażenia.

Gra jest przeza...gadana
Wracając jednak do premierowych piętnastu minut: pierwsza misja przedstawia wydarzenia tuż przed epidemią w Raccoon City, Wataha musi odnaleźć w laboratorium Umbrelli biologa Williama Birkina, pracującego nad mutagennym wirusem G. Fani znają tę historię m.in. za sprawą postaci HUNK-a, „żołnierza” korporacji, który, jak twierdzi kanon uniwersum, zdobył w konfrontacji z Birkinem próbkę wirusa G – i tego samego jegomościa spotyka się również tutaj, wydaje on bowiem naszej ekipie rozkaz zabezpieczenia tyłów. Każde z zadań składających się na kampanię ma podobne tło fabularne, co dla maniaków serii powinno być kopalnią różnego rodzaju odwołań i smaczków. Niestety, wszystkie sceny „z historią” zrealizowane są tak, jak spotkanie z HUNK-iem – przegadane, niemal niereżyserowane (gdzie te świetnie kadrowane i zmontowane przerywniki z podstawowych odsłon serii?!?), z dialogami napisanymi w taki sposób, że ktoś, kto po raz pierwszy ma do czynienia z cyklem, raczej się w nich pogubi, zaś weteran nie dowie się niczego nowego. Cały tytuł jest wręcz w kryminalny sposób pozbawiony klimatu – tego, że gramy w Residenta, nie czuje się ani wtedy, gdy pojawiają się Lickery, ani wtedy, gdy polujemy na Leona S. Kennedy’ego.

Kiedy już wysłuchałem, co HUNK miał mi do powiedzenia, i przebrnąłem przez kilka początkowych, niezbyt charakterystycznych i diabelsko ciemnych lokacji (dopiero przy drugiej misji odkryłem, że współczynnik gamma ustawiony jest na najniższej możliwej wartości, co sprawia, że na telewizorze plazmowym widać naprawdę niewiele), dotarłem do miejsca pierwszej wymiany ognia. Powinno być spektakularnie: akcja rozgrywa się w laboratoryjnym pomieszczeniu, w którym w tubach inkubacyjnych „dojrzewają” jakieś zaawansowane wersje BOW (potwory hodowane do zastosowań militarnych), liczyłem więc na widowiskową strzelaninę z sypiącymi się łuskami (pocisków), łuskami (z karków BOW) i... odłamkami szkła.

Do tego walka jest nudna
Niestety, otoczenie nie jest podatne na destrukcję (tuby więc są odporne na strzał z shotguna z bliskiej odległości), co gorsza, cały ten fragment skonstruowany jest tak, że Wataha stoi uwięziona na platformie, z której musi ostrzeliwać ochroniarzy laboratorium, bo dopiero zabicie ich wszystkich pozwala otworzyć drzwi blokujące dalszą drogę (pytanie: kto je otwiera?). Obrzyn Beltwaya okazał się jednak bronią o zbyt krótkim zasięgu, nie miałem więc czym dostrzelić do przeciwników, a towarzyszący mi sterowani przez konsolę kompani nie kwapili się, by kogokolwiek zdjąć.

AI szwankuje zresztą nie tylko w przypadku członków Watahy – z impasu wyszedłem, obrzucając wrogów granatami i obserwując z wielką radością, że potrafią „uciekać” z miejsca, w którym wylądowały „bombki”, bez pośpiechu i spokojnym krokiem lub też wbiegać w obszar objęty płomieniami, powstałymi w wyniku rzucenia granatu zapalającego. Te dwie fuszerki – niedostosowanie konstrukcji poziomów do wszystkich klas dostępnych w grze oraz apatyczna, nierealistyczna i po prostu głupia AI – miałem okazję oglądać również w późniejszych misjach.

A gra niekomunikatywna
Leitmotiv Operation Raccoon City to też nieumiejętność komunikowania się z graczem. Kolejne plansze zbudowane są bez pomysłu, ale tak, że można się w nich zgubić – m.in. dlatego, że np. z sześciu drzwi widocznych w pomieszczeniu tylko jedne, niczym się niewyróżniające, są podatne na interakcję (czasem zdarza się przypadkiem, że akurat one wskazane są jako kolejny cel, więc wisi nad nimi półprzezroczysta ikonka Umbrelli). Zupełnie nieoznaczone są inne niż drzwi obiekty, z którymi trzeba coś zrobić – sporo czasu spędza się więc, biegając po okolicy i szukając np. karty otwierającej drzwi, która zwykle ukryta jest gdzieś w perfidnie wybranym zakamarku lokacji, bez żadnych prowadzących do niej wskazówek. W sieciowym shooterze takie problemy to zabójstwo dla grywalności.

Do listy błędów dodałbym jeszcze dość podejrzane wykrywanie miejsca trafienia przeciwnika (jednemu z zombi odpadła ręka, gdy trafiłem go w nogę) i niemądry system osłon terenowych (nie ma możliwości wychylenia się zza murku w bok, taki ruch od razu powoduje wyjście na otwartą przestrzeń). No i może jeszcze nieprzemyślany system rozwoju postaci: niby obecny, ale raczej ukryty, a przy tym – to kolejny taki element – nieczytelny (udoskonalenia, a więc np. lepsze bronie, trzeba sobie kupić, ale różnice między kolejnymi pukawkami właściwie nie są ujawnione).

Czy są pozytywy? Nieźle udała się polska lokalizacja – po raz pierwszy na wszystkich platformach – i dobrze, że do niej doszło, choćby dlatego, że dzięki niej można legalnie przeczytać na ekranie komunikat „Użyj zielonego zioła”. Do śmichów i chichów mi jednak daleko – gdyby Operation Raccoon City nie było Residentem, to pewnie uznałbym je za zwykłego przeciętniaka. Ale tu szlachectwo jednak zobowiązuje, milordzie.

Ocena: 5.0

------------

Plusy:

  • możliwość zobaczenia znanych z serii wydarzeń w nieco innym świetle
  • w sieci – jak wszystko – jest nieco lepsza
  •  

    Minusy:

  • absolutny brak klimatu – to nie jest Resident Evil
  • większość elementów gry ma mniejsze lub większe błędy
     

  • Redaktor
    CD-Action
    Wpisów1100

    Obserwujących0

    Dyskusja

    • Dodaj komentarz
    • Najlepsze
    • Najnowsze
    • Najstarsze