2
10.12.2010, 11:44Lektura na 8 minut

Recenzja - Tron: Evolution

O odgrzewanych kotletach i ich smaku powiedziano już wszystko, napisano też niejedną książkę kucharską, a krytycy kulinarni przez dziesięciolecia bez litości katowali nimi swe kubki smakowe. Dlatego też pozostawmy tematy kulinarne i popatrzmy na branżę meblarską: jak wygląda odkurzony tron? Znaczy: TRON. Sprawdza - gregu.


Hut

Tron: Evolution

wersja testowana: PC, j. angielski
wydawca: CD Projekt
oficjalna cena: 79,90 zł
 

„Tron” to taki śmieszny film, który wśród geeków wchodzących dziś już powoli w wiek starczy dorobił się miana kultowego. Przede wszystkim za to, że główny bohater rzucił się w wir rzeczywistości wirtualnej, by walczyć z programami komputerowymi w futurystycznym środowisku. Pod tym ostatnim terminem wówczas rozumiano przesycone neonami – z braku możliwości użycia lepszego słowa – zniewieściałe stroje, udziwnione wizje komputerowych miast i śmiganie na motorkach dla niepoznaki pociągniętych odblaskami. Żadnego z tych elementów nie zabrakło w grze Tron: Evolution – a mimo to gra się co najwyżej przeciętnie. 

 

Świecące getry

Zacznę nietypowo, bo od oprawy graficznej. Nie da się ukryć, że ta jest specyficzna i to jej forma jest tym, co przyciągnąć powinno do monitorów. Wspomniany wyżej film wykreował charakterystyczny świat, który – nie ma co ukrywać – był atrakcyjny, ale trzy dekady temu. Teraz wygląda co najwyżej dziwnie, a kultowy może i jest – ale dla urodzonych za czasów wczesnego Gierka. Każda z postaci to z grubsza czarne legginsy pociągnięte świecącymi paskami – odstępstwa od tej reguły zdarzają się stosunkowo rzadko. W tym samym stylu utrzymane jest otoczenie, po którym przyjdzie nam hasać. Wszystko to sprawia, że graficznie Tron jest monotonny i zwyczajnie nieatrakcyjny.

 

 

 

No dobra, grafika jest taka sobie, ale co z historią? Szczerze? Jesteśmy niebiescy i... lejemy żółtych, pomarańczowych, a potem istoty pomalowane na jeszcze inne kolory. Fabuła w tej grze jest tak prosta i płytka, że nawet nie stara się przeszkadzać w bieganiu po cyberprzestrzeni i nie warto nią sobie zawracać głowy. Choć z drugiej strony – ponoć jest powiązana z filmem i być może nabierze kształtu w konfrontacji z obrazem kinowym. Bo niby jest jakiś tam wirus, który rozwala świat, jakiś tam bunt i eksterminacja programów, i generalnie ujmując, ambaras z kodem, ale świadomość tego wszystkiego w samej grze do szczęścia nie jest potrzebna. I tak biegniemy przed siebie, skaczemy, jeździmy i rzucamy frisbee.

 

Latający dysk twardy

Jak za dawnych lat, główną bronią tego świata jest latający dysk, który występuje tu w kilku wersjach. Można go rzecz jasna rzucić w przeciwnika, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by np. przywalić nim w zwarciu. Do tego mamy dostępne różne modyfikacje tego cuda: da się go używać jak magnesu (przyciągając siebie lub innych, co pozwala np. przeskakiwać rozpadliny), zamienić w ładunek wybuchowy, sprawić, że rozdzieli się na kilka takich samych krążków i porazi wrogów dookoła, czy nawet spowodować, że spowolni ich po uderzeniu. Możliwości jest więcej, co jest oczywiście zaletą. Twórcy wprowadzili też kilka kombosów – tu jednak mogli popisać się zdecydowanie bardziej, bo jest ich mało. Inna sprawa, że wspomnianych kombinacji rzadko się używa.

 

W wielości trybów działania tej podstawki pod doniczki, którą rzucamy, jest też drugie dno – przeciwnicy, których po drodze będziemy musieli pokonać. Twórcy tak sobie sprytnie wymyślili, że każdy z oponentów jest na ogół odporny na większość obrażeń, guzy zaś nabija mu jeden tylko typ ataku. Wymusza to na graczu konieczność dostosowywania się do sytuacji, co widać szczególnie, gdy walczymy z przemieszanym towarzystwem wymagającym różnych ciosów. Oczywiście można prać wszystkich równo tym samym, ale wówczas punkty życia znikają dużo wolniej. Nie zawsze jednak mamy wybór: z rzadka na scenę wkracza niemiluch odporny na wszystko i regularna walka z mięsem zamienia się w balet z minibossem.

 

Aktualizacje programu

By przetrwać takie starcie, trzeba się zachowywać jak rasowy amator napojów wyskokowych. Znaczy: odbijać się od ścian i śmietników. Poważnie. Te pierwsze, o ile widoczny jest na nich niebieski pasek przypominający trochę lampas na dresie, uzupełniają życie. „Kubły” zaś regenerują energię konieczną do bardziej zaawansowanych ataków.

 

Innym sposobem, by podnieść swoje szanse na przeżycie w świecie najeżonym jedynkami i zerami, jest dbanie o odpowiednio częste aktualizacje softu. Pod tym terminem kryje się wykupywanie kolejnych udoskonaleń sprzętu. Zdobywając doświadczenie, zmieniamy wersje oprogramowania – czyli, po ludzku mówiąc, levelujemy – i dostajemy do rozdysponowania megabajty pamięci. 

 

Za tę niecodzienną walutę możemy ulepszyć dysk na wiele sposobów, dodać sobie życia, energii czy wykupić inne, całkiem fajne bajery. Jest to dość pomysłowe i klimatyczne. Cały jednak problem, że niezła mechanika i pomysły na rozwój zostały skutecznie pogrzebane nudną rozgrywką. 

 

%pagebreak%

 

Bohater jest niby szybki, zwinny, rozciągnięty jak gumka w majtkach przeciętnego Amerykanina, do ścian i krawędzi klei się nie gorzej niż laseczka z Mirror’s Edge, a do tego potrafi korzystać z magnetycznych pomagajek zaszytych w dysku. Samo bieganie nie jest więc nudne – nawet pomimo faktu, że podeszwy ścieramy w środowisku, które cały czas wygląda tak samo. Niestety dużo gorzej jest z walką. Każda z przebieżek prędzej czy później kończy się w jakiejś sali lub na innym placyku ze strażnikami, którzy tylko czekają, by dać nam w kość, bynajmniej nie pamięci. Schemat jest zawsze ten sam: przybiegamy, łoimy wszystkich dookoła i jeśli mamy szczęście, biegniemy dalej. Jeśli jednak scenarzysta przewidział w tym miejscu dłuższy postój, to kamera zmienia kąt widzenia i pokazuje zamknięte do tej pory drzwi. Na ogół radośnie się wówczas otwierają i... nadciąga druga fala przeciwników. Mało tego – po drugiej czasem przychodzą kolejne! Ależ to jest wkurzające! Podzielona na etapy walka jest sztuczna i nie daje satysfakcji; raczej irytację, że to nie koniec. Takich zgrupowań wrogów najczęściej nie sposób ominąć, gdyż przejście dalej otwiera się, dopiero gdy rozwalimy wszystkich. Nie jest to za fajny pomysł na rozgrywkę.

 

Na szczęście czasem można przyspieszyć sprawy, np. zrzucając delikwentów w przepaść za pomocą pchnięcia dyskiem. Rzadko, bo rzadko, ale jednak da się też nic nie robić i czekać, aż oponent... sam się zabije. Jakież było moje zaskoczenie, gdy na końcu długiej walki, po rozwaleniu czterech wcześniejszych fal wrogów, ostatni, odporny na wszystko, co miałem pod ręką, cyfrowy byt, unikając moich ciosów, zrobił salto w tył i... skoczył w przepaść. Cóż, to tylko jeden z przykładów przeciętności inteligencji przeciwników w tej grze.

 

Trochę rozczarowuje też najbardziej bodaj charakterystyczny element oryginalnego filmu: światłocykle. Nieczęsto się w ogóle zdarza, że jeździmy – a jeśli już, to poczucie prędkości w tym wypadku nie wynagradza czekania na te etapy. Również pojedynki z przeciwnikami na takich samych jak twój pojazdach są jakieś takie niemrawe. Niby raz czy dwa zajedzie ci drogę, ale to raczej takie postękiwanie niż prawdziwa walka. Sam model jazdy zły nie jest – szkoda, że nie wykorzystano jego potencjału. Innym wehikułem, jaki możemy przetestować podczas gry, jest czołg. Tutaj jest w sumie nieźle, jak już się człowiek przyzwyczai do sterowania. Jeździmy, strzelamy do innych postaci, czołgów, machin latających, piechurów można nawet nie bez satysfakcji rozjechać – w ogóle to tylko cybernetycznego Szarika brakuje.

 

Blaszana sprawa

Grę miałem okazję przetestować na pececie i PS3. I niestety, trzeba to powiedzieć: wersja pecetowa jest po prostu niedopracowana. Grałem na dość mocnym sprzęcie z GTX 280, co Crysisowi w większości sytuacji się nie kłania. I co? No i przycinało, nawet w nie tak wielkiej znów rozdzielczości 1440 x 900. Niestety – komuś nie chciało się przysiąść nad kodem i wrażenia z gry na blaszaku są o klasę gorsze niż na konsoli. Szkoda.

 

Jeśli chodzi o resztę technicznych szczegółów... Co sądzę o grafice, mogliście poczytać już wcześniej. Dźwięk z kolei jest całkiem fajny. Przede wszystkim muzyka, wbrew pozorom nie tak do końca elektroniczna, nie jest zła, ale i reszta odgłosów jakoś nie mierzi. Z drugiej strony – soundtrack z tej gry na pewno nie zagości w napędzie mojej wieży.

 

Tron zawodzi. Nie kryję, miałem co do tej gry chyba trochę nazbyt wygórowane oczekiwania, ale starając się już ująć sprawę obiektywnie, tytuł nie zachwyca grywalnością, a do tego potrafi się zakrztusić – choć to, co widzimy na ekranie, w żadnym razie nie usprawiedliwia aż takiego zapotrzebowania na herce i bajty. Z drugiej jednak strony – kto wie, może to jakiś wirus w obcisłych gatkach i świecących paskach na nogawkach sobiepańsko dokazuje schowany gdzieś tam w gigabajtach RAM-u mojego sprzętu? Nawet jeśli – sam sobie jest winien, a szóstka jest oceną w pełni zasłużoną.

 

Ocena: 6.0

---

 

Plusy:

  • fajnie się biega po świecie Trona
  • niezły system rozwoju postaci i broni
  • nie najgorsze udźwiękowienie
  • Minusy:

  • nudna
  • monotonna, stara grafika
  • przycina często...

  • Redaktor
    Hut
    Wpisów4059

    Obserwujących0

    Dyskusja

    • Dodaj komentarz
    • Najlepsze
    • Najnowsze
    • Najstarsze