5
8.04.2024, 11:41Lektura na 6 minut

Mam chłodny stosunek do nowych „Pogromców duchów”. Nie tylko dlatego, że to „Imperium lodu”

Rodzina Spenglerów kontynuuje duchołapcze dziedzictwo Egona, próbując przy tym poradzić sobie z prywatnymi problemami. Phoebe chce się wykazać jako pogromczyni równa innym mimo młodego wieku, Gary przyzwyczaja się do roli ojczyma dziewczyny, a w tle, kto by się spodziewał, budzi się pradawne zło.


Kuba „SztywnyPatyk” Stolarz

Na wstępie uczciwie zaznaczę, że poprzednia część, „Dziedzictwo”, to dla mnie, pisząc delikatnie, wytwór nieudany i zarazem dowód na to, że mity nigdy nie stracą na wartości. Taki koń trojański np. nadal ma się dobrze – pod przykrywką zaserwowania „Pogromców” nowemu pokoleniu przemycono festiwal męczących nawiązań do klasyki, przez które sequelowi nie udaje się ustać w pełni na własnych nogach ani zaoferować niczego świeżego nowym odbiorcom.

Pierwsi „Pogromcy” to pełnometrażowy skecz „Saturday Night Live” o patałachach próbujących zarobić na chleb w absurdalny sposób(*), którzy, owszem, ratują świat, ale w ramach serii przypadków i pomyłek. Żaden z tego materiał na markę, a co dopiero na nostalgiczną kontynuację po latach, gdzie odwołanie do pojawiającego się w jednej scenie ciastka ma taką samą wartość co ożywienie zmarłego aktora, aby widownia miała na czym płakać. (Czy tego dotyczy pierwotny podtytuł, „Afterlife”? Cyfrowego odkopywania zwłok?).

Jak na produkcję odczuwającą potrzebę zapewniania na każdym kroku, że zna pierwowzór od podszewki, wydaje się ona zakochana nie w samych filmach, tylko w swoim wyobrażeniu na ich temat. Co więcej, wątpię nawet w autentyczność tej miłości – w zestawieniu z takim, a nie innym odbiorem wersji z 2016 roku forma i treść „Dziedzictwa” jawi się jako zwykła korekta kursu, coby ludzie już się nie złościli na Sony i grzecznie szli na kolejne filmy.

(*) Cytując Winstona: „Jeśli w grę wchodzi regularna wypłata, to uwierzę we wszystko, co mówicie”.

materiały prasowe

Przynieś, pogrom, pozamiataj

Jak wyszło z kontynuacją? Cóż, „Dziedzictwo” jest ewidentnie inspirowane gwiezdnowojennym „Przebudzeniem Mocy”, z kolei „Imperium lodu” bliżej do kreskówek powstałych po sukcesie filmów z lat 80. czy 90., jak „Faceci w czerni”, „Maska” czy… „Pogromcy” właśnie (pamiętacie „Prawdziwych duchołapów”?). Większość zabawy dotyczy kolejnych zleceń, rozbudowy świata w celu dołożenia atrakcji oraz nowych rodzajów duchów, aby ciągle coś się działo.

O ile przy poprzedniej odsłonie Jason Reitman, twórca komediodramatów „Juno” i „Tully” oraz syn śp. reżysera „jedynki” i „dwójki”, jeszcze starał się wykrzesać z tego korpoproduktu jakąś rodzinną historyjkę, o tyle tutaj relacje schodzą na dalszy plan na rzecz fabuły o pojechaniu do X, by dowiedzieć się czegoś o Y w celu pokonania Z. Gdzieś po drodze postacie rzucają parę zdań dla odbębnienia znamion rozwoju osobistego, ale tak naprawdę najważniejsze jest to, że trzeba się zająć lichem czającym się w mosiężnej kuli, którą oddano do antykwariatu Raya Stantza (w tej roli rzecz jasna Dan Aykroyd).

Reitman zresztą ograniczył się tym razem do bycia współautorem scenariusza, ponownie napisanego razem z Gilem Kenanem, który przejął stołek reżyserski. Drugi z mężczyzn zjadł zęby na horrorach dla młodzieży („Miasto cienia”, „Straszny dom”) i dla starszej widowni („Poltergeist” z 2015), zatem nie dziwota, że „Imperium” dostarcza znośnej rozrywki w kwestii strachów, lachów oraz osób powoli podchodzących do przedmiotów, które absolutnie, totalnie, wcale nie ruszą się z miejsca. Szczególnie sympatyczny okazuje się Opętak, duchowa definicja wredoty lubująca się w przejmowaniu kontroli nad losowymi rzeczami typu rowerek dla przedszkolaka czy worek na śmieci. Kamera się rusza, cięcia są częste, kadry klarowne, nudy nie ma, dzieci nie usną.

materiały prasowe

Zanim do nas dotrze, że to bez sensu

Gorzej, że mimo znacznie lżejszego oparcia historii na nostalgii – ograniczenia jej głównie do finału oraz powrotu Williama Athertona do roli Waltera Pecka – scenariusz i tak nie trzyma się kupy. Na okazjonalne nieścisłości fabularne mogłobym przymknąć oko, gdyby nie fakt, iż zdają się one wynikać z problemów produkcyjnych – jakby nie zdążono wszystkiego nakręcić bądź, przeciwnie, nakręcono za dużo materiału i liczono, że jakoś się to później naprawi (stąd przypisanie do projektu dwóch montażystów).

Dzieje się dużo, więcej się obiecuje, a niewiele z tego wynika. Wątki się urywają, zasady są naginane wedle potrzeb, postacie Finna Wolfharda i Billa Murraya nie mają nic do roboty (rola tego pierwszego została ograniczona do nieśmiesznej próby złapania Slimera, a drugi z aktorów wygląda, jakby nie wiedział, gdzie się znajduje), tytułowe imperium lodu, pojawiające się w ostatnich 20 minutach, wliczając napisy końcowe, to jakiś nieśmieszny żart. To ostatnie boli mocno, znaczną część filmu poświęcono bowiem ekspozycji dotyczącej głównego złego, Garraki. Nie będę kłamać, słuchanie wywodów historyczno-naukowych podjaranego Aykroyda czy Pattona Oswalta w roli bibliotekarza należy do rzeczy przyjemnych. Szkoda tylko, że to informacje z rodzaju tych, które wpadają do ucha, aby zaraz wylecieć z drugiego; to szum, ale taki miły jak ten suszarki.

materiały prasowe

Marno i duszno

Najbardziej mi szkoda niemrawo pociągniętego dyskursu na temat tego, na czym polega egzystencja po drugiej stronie, przesiadka z formy cielesnej na plazmową. Poprzednie części skupiają się na tym, że ducha to trzeba pogromić, by nie bruździł, i tyle; tu zaś za sprawą Melody, spoufalającej się z Phoebe 16-latki z zaświatów, otrzymujemy perspektywę osoby, która nigdy się nie zestarzeje, jest skazana na wieczne płonięcie z uwagi na śmierć w pożarze, a do tego nie wie, jak znaleźć swoich zmarłych bliskich.

Ów cholernie dołujący wątek – o bliższym niż zwykle kontakcie ludzi ze zjawami oraz konflikcie Phoebe, jako że pełni funkcję pogromczyni – jest ograny znacznie lepiej niż ten Egona widma z „Dziedzictwa”, tylko że wkrótce emocjonalna wartość niknie, a historia Melody oraz motyw przenosin do świata duchów okazują się jedynie leniwie użytym wytrychem fabularnym. Aż się prosi o głębsze zbadanie tego tematu, ale nie, rzeczy muszą się dziać, bo… bo… bo tak każe scenariusz i nie dyskutuj. I tak dzieje się z wieloma obiecującymi koncepcjami w nowych „Duchołapach”.

Mogliście zauważyć, że z powyższych zdań bije spory chłód. Ha, ha, bo wiecie, „Imperium lodu”, hu, hu, chłód, tylko że za bardzo nie ma się z czego śmiać. To film filler z tych, które się zapomina już w trakcie oglądania, bo mają jedynie stanowić luźną rozrywkę na olanie świata na dwie godzinki z hakiem. A to zadanie zdecydowanie lepiej wykonuje inna lecąca teraz w kinach rozpierducha z „imperium” w tytule.

Ocena

Największą pochwałą, jaką mogę z siebie wykrzesać, jest stwierdzenie, że da się „Imperium lodu” obejrzeć, a ludzie od efektów jak zwykle odwalili kawał dobrej roboty. Resztę trudniej komplementować, bo leci na autopilocie, marnując potencjał na coś więcej: rzeczy się dzieją, muzyka gra, aktorzy wypowiadają kwestie, ujęcia zostały nakręcone.

4
Ocena końcowa


Redaktor
Kuba „SztywnyPatyk” Stolarz

Recenzuję, tłumaczę, dialoguję, montuję i gdaczę. Tutaj? Nie wiem, co robię, więc piszę, dopóki mnie nie wywalą.

Profil
Wpisów289

Obserwujących16

Dyskusja

  • Dodaj komentarz
  • Najlepsze
  • Najnowsze
  • Najstarsze