39
26.01.2014, 10:00Lektura na 6 minut

[Weekend] Lata nadziei i rozczarowań, czyli sytuacja finansowa Nintendo a sprawa polska

W kraju, gdzie co drugi gracz wychował się na produkcjach Nintendo (dzięki chińskiej podróbce zwanej Pegasusem, w porządku, ale Mario to Mario), fakt, że japoński koncern nie korzysta z takiego dziedzictwa, wydaje się być zbrodnią. Czy więc w obliczu ostatnich finansowych porażek firmy możemy liczyć na prawdziwe "Nintendo Polska"?


Dawid „spikain” Bojarski

Historia polskiego Nintendo przypomina dwóch ludzi, którzy zabłądzili w ciemnym lesie i nie mogą się odnaleźć. Co jakiś czas jeden trafia na ślady drugiego, ale ich drogi nigdy do końca się nie krzyżują. Gigant z Kioto kilka razy wpadał już co prawda do Polski, ale przypominało to bardziej weekendowe wizyty niż realizację poważnego biznesplanu. Część z nas zdołała na początku lat 90. dotknąć Game Boya, kilka lat później niektórzy zetknęli się nawet z Nintendo 64. Wśród graczy młodszego pokolenia będą też zapewne tacy, którzy wspomną kiedyś, że w sklepie - kiedy przyszli kupić PSP - widzieli takiego śmiesznego handhelda z dwoma ekranami. Nintendo skutecznie omija nasz kraj, i jeśli wolno mi przez chwilę pobawić się w Michaela Pachtera (obym mylił się równie często!), sytuacja ta nie zmieni się diametralnie przez najbliższe kilka lat.

Zeszła generacja konsol była spełnieniem marzeń Nintendo. Wii (100,95 mln sprzedanych konsol) poradziło sobie o wiele lepiej niż jakakolwiek poprzednia stacjonarka firmy, co po porażce GameCube'a (21,74 mln) i niezbyt wesołym wyniku Nintendo 64 (32,93 mln) musiało być jak oddech świeżego powietrza po dusznych latach badania rynku i planowania. Niemałą różnicę widać też w wynikach DS-a (154,88 mln) i Game Boya Advance (81,51 mln), który oczywiście porażką nie był, ale na pewno nie spodziewał się, że jego młodszy brat sprzeda się w prawie dwukrotnie większej liczbie egzemplarzy.

Liczby te podaję nie bez powodu - był to bowiem świetny czas dla Nintendo, lidera rynku. Czas radości z sukcesu, to prawda, ale również - w końcu mówimy o biznesie - możliwości ekspansji, zdobycia kolejnych rynków. Takich jak Polska.

I przez chwilę chyba naprawdę coś miało się wydarzyć. Lokalny oddział austriackiej firmy Stadlbauer zaczął prężnie działać jako Nintendo Polska i choć nie było mowy o oficjalnym, rodzimym przedstawicielstwie, fani Nintendo w naszym kraju mieli pełne prawo do optymizmu.

Przez jakiś czas.

Po kilku reklamach w telewizji i akcjach promocyjnych, "Wielkie N" postanowiło - niech no otworzę stronę www.nintendo.pl - "zrestrukturyzować swoje działania w Polsce", czyli spakować walizki i uciec gdzie pieprz rośnie, zostawiając kwestie obsługi klienta i napraw gwarancyjnych anglojęzycznym przedstawicielom dostępnym pod jakże wymownym adresem e-mail: poland@nintendo.de. Restrukturyzacja ta trwa już prawie rok i mimo plotek o przejęciu dystrybucji przez firmę ABC Data, do dzisiaj nie padły żadne konkrety. A czasy się zmieniły.

Nintendo nie jest już postrzegane w mediach jako czarny koń "wojny konsol". Wii U sprzedaje się źle. Na chwilę obecną (nieco ponad rok po premierze) z półek sklepowych zniknęło 5,5 mln egzemplarzy konsoli, a więc około 2 miliony mniej niż Xboksów 360 i 4 miliony mniej niż PlayStation 3 w porównywalnym okresie czasu na początku życia wszystkich trzech urządzeń. Gorzej wygląda to w zestawieniu z Wii (bo z nim, niestety, uczciwiej jest porównywać Wii U), które po pierwszym roku sprzedało się już w prawie 20 milionach egzemplarzy. Był to jednak wyjątek od reguły brzmiącej "początki każdej konsoli są trudne". To prawda, rok Wii U minął głównie na narzekaniu na brak gier (nie do końca uzasadnionym, ale to temat na inną okazję), ale przed konsolą jeszcze co najmniej kilka lat walki.

O wiele lepiej radzi sobie 3DS. Ba, jest szansa na powtórzenie sukcesu poprzednika, który w ciągu dwóch lat od premiery trafił do rąk 34,6 milionów osób. W przypadku 3DS-a liczba ta wynosi 42,1 miliona. Mało tego - DS przeżył w tym czasie trzy okresy świąteczne (podczas których sprzedaje się zazwyczaj kilka razy więcej konsol niż w ciągu przeciętnego miesiąca), 3DS zaś tylko dwa. Takie wyniki nie mają prawa zdziwić nikogo - gier bardzo dobrych i wybitnych, które zostały wydane na tę platformę w zeszłym roku, jest wręcz zbyt wiele.

Ale wróćmy do naszego kraju, gdzie konsole Nintendo liczy się w setkach i tysiącach. Wejście na taki rynek jak Polska - 6 milionów graczy konsolowych, dwukrotnie więcej "każuali" (dane sprzed kilku dni) - to nie spacerek przez plażę. Ciężko zresztą mówić o każualach, skoro wielu "prawdziwych gejmerów" w naszym kraju nie ma pojęcia, czym tak właściwie jest Nintendo i w jakie gry można zagrać na ich konsolach. Znają oczywiście markę, ale nie zdają sobie sprawy z różnic pomiędzy kolejnymi odsłonami gier z Mario, nie słyszeli nigdy o Kid Icarus: Uprising czy Fire Emblem: Awakening i tak dalej. Przez notoryczny brak produktów japońskiej firmy na naszym rynku, profil gracza - również tego niedzielnego, tak istotnego dla Nintendo - jest zupełnie inny niż w krajach zachodu. Zaistnienie firmy w Polsce wymagałoby ogromnych inwestycji, zaangażowania i determinacji. Tych trzech czynników zabrakło w czasach, w których Satoru Iwata mógł wybudować skarbiec do pływania w gotówce. Dlaczego więc dzisiaj coś miałoby się zmienić? Spójrzmy na ostatnie dwa lata finansowych poczynań giganta z Kioto.

Pod koniec 2012 roku Nintendo ogłosiło pierwsze roczne straty na działalności operacyjnej od 30 lat, wynoszące 43 miliardy jenów (wtedy około 1,7 miliarda złotych). Rok później dowiedzieliśmy się, że straty maleją - powoli, ale stabilnie. Wynosiły wtedy 28 miliardów jenów (1,1 miliarda złotych). Głównie przez kiepską sytuację Wii U, w 2013 roku firma straciła 36,4 miliarda jenów. Brzmi strasznie, prawda? Trudno dziwić się, że co chwilę ktoś krzyczy "Nintendo umiera!". Nie spojrzał zapewne na dane, które w czerwcu 2012 podał brytyjski magazyn Nintendo Gamer:


Nintendo trzyma w banku 812,8 miliardów jenów. Wystarczy to na 20-miliardowe straty każdego roku, aż do 2052. Wtedy zostanie im prawie 469 miliardów jenów w nieruchomościach, sprzęcie i inwestycjach. Kiedy to się wyczerpie - tak około 2075 roku - będą mieli do sprzedania jedne z najważniejszych marek w branży gier, zanim całkowicie zbankrutują.


Tego typu wyliczenia należy oczywiście traktować z przymrużeniem oka, jednak sama liczba 812,8 miliardów jenów (około 24,3 miliarda złotych) robi wrażenie i - przede wszystkim - nieco uspokaja. Nawet jeżeli pieniędzy nie wystarczy na codzienną kąpiel w złocie przez najbliższe 60 lat, możemy zakładać, że porażka Wii U nie pogrąży Nintendo i nie doczekamy się - przynajmniej na razie - powtórki z historii Segi.

Gdzie w tym wszystkim znajdujemy się my? Prawdopodobnie nie na mapie, która wisi przy biurku Satoru Iwaty. Nie musi on co prawda martwić się o przyszłość Nintendo, ale nie zmienia to faktu, że założeniem każdego biznesu jest przynoszenie zysków. To na tym prezes japońskiego koncernu skupi się w pierwszej kolejności. A wtedy, może - jeśli czas i chęci pozwolą - część zysków przeznaczy na inwestycje na wschodzie Europy.


Redaktor
Dawid „spikain” Bojarski

Redaktor naczelny CD-Action. Zagraj w Unavowed.

Profil
Wpisów3672

Obserwujących37

Dyskusja

  • Dodaj komentarz
  • Najlepsze
  • Najnowsze
  • Najstarsze